15-06-2017, 19:30
Od dawna przyzwyczaił się do mroku go zewsząd otaczającego, sam go wybrał. Po wielu próbach odrodzenia tego co kochał najbardziej w swoim życiu i po kolejnej porażce - oddalił się od wszystkich, pogrążył całkowicie w samotności. Towarzyszył mu tylko jeden uczeń i jeśli się odzywał do kogoś to tylko do niego. Przeważnie.
Można powiedzieć, że zdziadział, stał się jeszcze bardziej markotny i czepialski. W końcu odłączył się od swojego ucznia uznając, że młodzikowi przyda się trochę wiedzy praktycznej i sam musi wykształtować swój charakter. Ojciec za niego wszystkiego nie zrobi.
Po tym pozostał sam, w głębinach ciemnych, mokrych jaskiń. Pogrążony w myślach, wspomnieniach i niewyleczonej nigdy do końca choroby, przypadłości która co jakiś czas się ujawniała, kiedy to staczał się i pogrążał w nicość. Gotowy by odejść stąd na zawsze, położyć się gdzieś na twardym kamieniu i już nigdy więcej nie otworzyć oczu. Pozostać w niekończącym się śnie i pójść tam gdzie jego przodkowie, o ile byłby godny, albo na zawsze tułać się tutaj pod postacią ducha, aż nie odkupi swoich win.
I kiedy osiągał już swoją nirwanę, kiedy był gotowy, kładł się do ostatniego snu. Słyszał znów dobrze znany głos, chrapliwy, paskudny chichot. Cichy, ale wystarczający by wyrywać go z snu.
Zwyczajne "Odejdź", "Przepadnij" nic tutaj nie pomagały, a głos stawał się głośniejszy. Z każdym kolejnym dniem w ciemności zjawa zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu Anubis mógłby przysięgać na swoją głowę, że ciągle ktoś przy nim siedział. I kiedy odwracał w jego stronę wzrok zawsze widział tylko krwiste oczy i paszczę z której sączyła się krew, całe strumienie. Dławił się nią. Co nawet sprawiało mu jakąś chorą satysfakcję, że Duriel się dławił.
- Wiesz bardzo dobrze, że nie masz szans. Nigdy się nie nauczysz? Ile razy mam cię jeszcze pokonać? Dziesięć? Dwieście? Nie ma sprawy, dla mnie to nie problem - mruknął spoglądając w bok w świecące się rubiny.
- Nie będziesz w stanie wygrać ani razu Anubisie. Czasu się zmieniły, a ty stałeś się słaby, bardzo słaby. Jeśli mam być szczery to wyglądasz żałośnie. Jesteś żałosny i za taki koniec nie będziesz godzien nawet na to by tułać się jako duch. Przepadniesz, w nicość. Tak nisko to nawet ja nie upadłem, nawet ty nie byłeś w stanie mnie tam zrzucić. - Po tych słowach po jaskini rozniósł się głośny ryk, spotęgowany echem, wypłoszył wszystkie nietoperze. A po tym rozpętała się walka.
Na zewnątrz słychać było ryki, szamotaninę, trzaski kamieni i nieprzyjemne tarcia pazurami po kamieniach przez cały dzień i pół nocy. A po tym zapanowała cisza, długa, martwa cisza.
Słońce zachodziło już po raz trzeci i dopiero wtedy na obrzeżach wejścia do jaskini coś się poruszyło głęboko w jej środku, tam gdzie ostatnie promienie słońca były w stanie jeszcze dotrzeć. Coś czekało, chowało się przed promieniami słońca. To coś przesuwało się pomału do przodu, wraz z tym jak krawędź światła przesuwała się w stronę wyjścia z groty. I dopiero jak słońce całkowicie zaszło masywna sylwetka wyszła całkowicie z jaskini. Stała zgarbiona, łeb opadał tuż nad ziemią. Zaczął się podnosić, powoli pozwalając by długa, tłusta i klejąca się od krwi grzywa opadła bezwładnie z pyska, który to uniósł się wysoko jak tylko mógł. Oczy nagle się otworzyły, a krwawe rubiny zalśniły i zmniejszyły się pod wpływem jaskrawego światła jakie rzucał księżyc w pełni.
Lew złapał powietrze w płuca przez nozdrza i trzymał je tam długo. Westchnął głęboko i paskudny uśmiech wykrzywił jego pysk ukazując rząd kłów i zębisk.
- Mówiłem ci, że nie masz ze mną szans - wyrzucił z siebie i rozejrzał się po okolicy. Zmącony jeszcze ciągle wzrok zaczął nabierać ostrości.
Na Lwie Tereny wrócił dopiero wczoraj, był zmęczony podróżą, a w dodatku cały brudny i nadal kleił się od krwi. Nic dziwnego więc, że w pierwszej kolejności skierował się nad jedną z rzek. Nie było go tutaj bardzo długo, więc nie wiedział, które to należały do kogo, dlatego wybrał tę która nie była nikogo. Ziemie niczyje, jedyne tereny które pozostawały niezmienione i niezajmowane. Dom dla wszystkich, dom nie należący do nikogo.
Podszedł do strumienia i zaczął zaspokajać pragnienie, a kiedy to zrobił zaczął przemywać swoje rany chłodną wodą i zmywać zakrzepłą krew.
Można powiedzieć, że zdziadział, stał się jeszcze bardziej markotny i czepialski. W końcu odłączył się od swojego ucznia uznając, że młodzikowi przyda się trochę wiedzy praktycznej i sam musi wykształtować swój charakter. Ojciec za niego wszystkiego nie zrobi.
Po tym pozostał sam, w głębinach ciemnych, mokrych jaskiń. Pogrążony w myślach, wspomnieniach i niewyleczonej nigdy do końca choroby, przypadłości która co jakiś czas się ujawniała, kiedy to staczał się i pogrążał w nicość. Gotowy by odejść stąd na zawsze, położyć się gdzieś na twardym kamieniu i już nigdy więcej nie otworzyć oczu. Pozostać w niekończącym się śnie i pójść tam gdzie jego przodkowie, o ile byłby godny, albo na zawsze tułać się tutaj pod postacią ducha, aż nie odkupi swoich win.
I kiedy osiągał już swoją nirwanę, kiedy był gotowy, kładł się do ostatniego snu. Słyszał znów dobrze znany głos, chrapliwy, paskudny chichot. Cichy, ale wystarczający by wyrywać go z snu.
Zwyczajne "Odejdź", "Przepadnij" nic tutaj nie pomagały, a głos stawał się głośniejszy. Z każdym kolejnym dniem w ciemności zjawa zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu Anubis mógłby przysięgać na swoją głowę, że ciągle ktoś przy nim siedział. I kiedy odwracał w jego stronę wzrok zawsze widział tylko krwiste oczy i paszczę z której sączyła się krew, całe strumienie. Dławił się nią. Co nawet sprawiało mu jakąś chorą satysfakcję, że Duriel się dławił.
- Wiesz bardzo dobrze, że nie masz szans. Nigdy się nie nauczysz? Ile razy mam cię jeszcze pokonać? Dziesięć? Dwieście? Nie ma sprawy, dla mnie to nie problem - mruknął spoglądając w bok w świecące się rubiny.
- Nie będziesz w stanie wygrać ani razu Anubisie. Czasu się zmieniły, a ty stałeś się słaby, bardzo słaby. Jeśli mam być szczery to wyglądasz żałośnie. Jesteś żałosny i za taki koniec nie będziesz godzien nawet na to by tułać się jako duch. Przepadniesz, w nicość. Tak nisko to nawet ja nie upadłem, nawet ty nie byłeś w stanie mnie tam zrzucić. - Po tych słowach po jaskini rozniósł się głośny ryk, spotęgowany echem, wypłoszył wszystkie nietoperze. A po tym rozpętała się walka.
Na zewnątrz słychać było ryki, szamotaninę, trzaski kamieni i nieprzyjemne tarcia pazurami po kamieniach przez cały dzień i pół nocy. A po tym zapanowała cisza, długa, martwa cisza.
Słońce zachodziło już po raz trzeci i dopiero wtedy na obrzeżach wejścia do jaskini coś się poruszyło głęboko w jej środku, tam gdzie ostatnie promienie słońca były w stanie jeszcze dotrzeć. Coś czekało, chowało się przed promieniami słońca. To coś przesuwało się pomału do przodu, wraz z tym jak krawędź światła przesuwała się w stronę wyjścia z groty. I dopiero jak słońce całkowicie zaszło masywna sylwetka wyszła całkowicie z jaskini. Stała zgarbiona, łeb opadał tuż nad ziemią. Zaczął się podnosić, powoli pozwalając by długa, tłusta i klejąca się od krwi grzywa opadła bezwładnie z pyska, który to uniósł się wysoko jak tylko mógł. Oczy nagle się otworzyły, a krwawe rubiny zalśniły i zmniejszyły się pod wpływem jaskrawego światła jakie rzucał księżyc w pełni.
Lew złapał powietrze w płuca przez nozdrza i trzymał je tam długo. Westchnął głęboko i paskudny uśmiech wykrzywił jego pysk ukazując rząd kłów i zębisk.
- Mówiłem ci, że nie masz ze mną szans - wyrzucił z siebie i rozejrzał się po okolicy. Zmącony jeszcze ciągle wzrok zaczął nabierać ostrości.
Na Lwie Tereny wrócił dopiero wczoraj, był zmęczony podróżą, a w dodatku cały brudny i nadal kleił się od krwi. Nic dziwnego więc, że w pierwszej kolejności skierował się nad jedną z rzek. Nie było go tutaj bardzo długo, więc nie wiedział, które to należały do kogo, dlatego wybrał tę która nie była nikogo. Ziemie niczyje, jedyne tereny które pozostawały niezmienione i niezajmowane. Dom dla wszystkich, dom nie należący do nikogo.
Podszedł do strumienia i zaczął zaspokajać pragnienie, a kiedy to zrobił zaczął przemywać swoje rany chłodną wodą i zmywać zakrzepłą krew.