Król Lew PBF

Pełna wersja: Polowanie - Soth
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3
Dżungla.
Tam właśnie miał ochotę zapolować Soth. Może to krew tygrysa, która czasem uzyskiwała przewagę nad wpływem lwa, kazała mu poszukać ochłody i ukojenia dla płuc? Może był ciekaw, na co tak właściwie można zapolować w dżungli, dusznej, wilgotnej, przesyconej zapachami zupełnie niejadalnych roślin?

Powietrze, parne i gęste, stoi w miejscu. Nie czuć nawet drobnych podmuchów, a nozdrza lygrysa są ogłuszone kakofonią woni.
Kierował swoje łapy w północnym kierunku dżungli. Było mu tutaj dobrze, niezbyt sucho, mnogość zapachów i zawsze można się gdzieś ukryć. Głownie polega na swoi słuchu i wzroku, mimo, ze miał tylko jedno oko, to jednak dobrze sobie radził z kalectwem. Nie szedł szybko, łapy stąpały miękko po wilgotnym podłożu i uzyskiwał swoistą ciszę mimo ogromnej masy.
Wkrótce okazało się, że staranne stąpnięcia Sotha i tak nie miały większego znaczenia. Gdzieś nad nim, trochę z przodu i trochę po bokach, najpierw rozległ się świst, potem gwizd, a zaraz potem dzikie wrzaski. Rozpoznał je - to stado koczkodanów przestraszyło się czegoś i zaczęło ostrzegać wolniejszych czy słabszych członków rodziny. Wysokie dźwięki świdrowały nieprzyjemnie, zdawało się jednak, że to nie Soth wzbudził alarm. Był tu ktoś jeszcze - ktoś, kto niechcący odwrócił od niego uwagę.
Miło, ze to nie on wszczął alarm, tylko ktoś inny. Nie chciał nawet zastanawiać się nad tym, kto to mógł być, ważne, ze mógł skorzystać z niebywałej okazji najedzenia się prawie za darmo.
Póki nie on był celem widocznym, zaszył się w gęstwinie, czekając aż w tym popłochu coś spadnie na ziemię, a wtedy on wyskoczy i ruszy do boju. Nawet nie byłby wstanie się wspiąć po gałęziach przez jego masę.
Co mogło spaść na ziemię, gdy rodzina koczkodanów broniła się przed napastnikiem?
Gałęzie i liście - tak, wiadomo. Kwiaty - i te świeże, i te już przejrzałe. Trochę owoców rozplaskało się o podłoże, a trochę miękko upadło, zależnie od tego, co się na ich trasie znalazło. I może jeszcze gąsienica, która zupełnie nie chciała znaleźć się tak nisko, więc szybkimi skurczami ciała ruszyła w stronę pnia, by wrócić, skąd przybyła.
Co jeszcze mogło spaść z drzew?
Nie spadła z niego żadna ofiara ani kawałek mięsa. Gdyby ten atak, przed którym koczkodany ostrzegały, powiódł się, przecież dalsze wrzaski nie miałyby sensu. Cichły zresztą wraz z hurgotem oddalających się ciał, a gdy już wszystkie małpy przemieściły się w dalsze rejony dżungli, zapadła cisza.
I nic więcej nie spadło.
Zniesmaczony, ze nic się w tej gonitwie nie wywróciło i nie spadło na ziemię odszedł w przeciwnym kierunku, niż mógłby iść potencjalny napastnik, bowiem tylko tego mu brakowało, żeby ktoś jeszcze mu się naprzykrzał. Szedł równie ostrożnie co wtedy, a nawet się nie spieszył.
Może tym razem mu się uda mu się coś w końcu znaleźć. Przynajmniej próbuje dalej coś wypatrywać, głodny był.
Póki co jednak Soth musiał obejść się smakiem. Być może dżungla nie była w ogóle najlepszym miejscem do polowań - większość kopytnych przebywała na sawannach lub w okolicy wodopojów, a tutaj zwierzyna chroniła się przed drapieżcami takimi jak on na ziemi; mógł jednak liczyć na kilka gatunków grzebiących w ziemi, małpy przechodzące część drogi przez ziemię i ewentualnie coś chorego - o ile jedzenie chorych zwierząt było w ogóle mądre.
Niemniej "liczyć" to nie to samo, co "znaleźć".
Na razie miał pecha.
Szedł dalej. Nie umiał polować na sawannach, a dżungla mimo nie posiadania parzystokopytnych ssaków, ma wiele innych smakowitych stworzeń. Na wszelki wypadek rozglądał się jeszcze za siebie, chociaż wątpił by ktoś szedł po jego śladzie.
Dalej żywił nadzieje, że coś dalej. Nie ustępował w poszukiwaniach.
Soth, idąc powoli i cierpliwie przez dżunglę, dotarł wreszcie do tego jej obszaru, w którym cisza ptasiego trelu nie była łamana żadnymi małpimi wrzaskami. Idealne warunki, żeby odpocząć.
Do takiego właśnie wniosku doszedł dorosły mandryl, spory, tłusty samiec, który spał spokojnie na jednej z niższych gałęzi. Nie będzie to łatwy przeciwnik... O ile lygrys w ogóle zdecyduje się na niego zapolować.
Zapewne byłby w stanie doskoczyć do niego, gdyby wziął teraz rozpęd. Tylko pytanie, czy małpa spadnie na dół, czy tylko zostanie ugryziona w zad?
Miał tylko sporą nadzieję na to, że będzie wystarczająco szybki by go dorwać. Siły miał nadto.
Podjął się działania podchodzenia, by zmniejszyć chociaż na parę metrów dystans. W razie powodzenia tego manewru zatrzymał się po paru sekundach po czym wystrzelił jak proca, opierając ciężar ciała na wszystkich swoich masywnych czterech łapach. Nie marnował czasu, okazja mu się prędko pewnie nie trafi kolejna, zatem musiał być szybki.
W odpowiednim momencie wyskoczył do przodu próbując przednimi łapami chwycić małpę w plecy.
Atak ten był zdecydowanie dobrze zaplanowany, a wykonanie także wyszło Sothowi przyzwoicie. Zrzucił był bowiem mandryla z zajmowanej przez niego gałęzi, znakomicie wykorzystując element zaskoczenia i rozespanie małpiego umysłu; samiec spadł, po czym został przygnieciony cielskiem lygrysa. Za chwilę jednak oszołomienie minie i będzie się bronił.

Soth znajduje się na mandrylu, przytrzymuje go przy ziemi wszystkimi czterema łapami. Przed pyskiem ma barki małpiszona.
Pierwsze co uczynił to strzelił małpę w potylicę, żeby doznała ogłuszenia, póki jeszcze ma czas by w ogóle cokolwiek zrobić. Nie chciał przecież, żeby mandryl przedwcześnie się zorientował w sprawie i zaczął uciekać. O walkę się nie bał, był wystarczająco silny. Martwiła go jednak jego zręczność, musiał ja sobie poprawić w najbliższym czasie.
Tylną łapą (albo dwoma jak się da) trzymał małpę a przednią prawą wbijał w małpę, by nie mogła łatwo zwiać. Lewa jak już wspomniane było wcześniej, starła się dodatkowo ogłuszyć małpę.
Plan był dobry - to trzeba Sothowi oddać. Mandryl był silnym, dorosłym, dobrze odżywionym samcem, więc nie poddał się po pierwszym ciosie; lygrys nie odpuszczał, skupiony na swoim celu, i w końcu go osiągnął. Samiec przestał się poruszać, łeb opadł mu na ziemię w pozycji odsłaniającej kark - o ile można tak powiedzieć o czymś okrytym grubą otuliną skóry i tłuszczu; i jeśli nawet udawał, w tej chwili Soth miał czyste pole do ataku. Tego ostatecznego.
Na wszelki wypadek odczekał sekundę, trzymając uniesiona lewą łapę w górze. Mając dopiero pewność, że to nie jest jakieś udawanie ( i tak przecież mocno uderzał) dopiero przystąpił to ataku, miał nadzieję, ze ostatecznego i szybkiego, bo tylko długiej walki mu tutaj brakowało.
Jak piorun jego łeb wbił się jego obrzydliwie tłustą szyję, ale z pewnością smaczną, z zamiarem zmiażdżenia tchawicy. Albo powolniejszego uduszenia. Wszystko jedno, mandryl miał zginąć.
Cóż, raczej to drugie. I raczej powolne...
Szczęki Sotha długo szukały dobrego chwytu, jednak wciąż pod kłami i językiem czuł, zamiast kości i żył, skórę, tłuszcz i trochę mięśni. Chyba w ten sposób nie będzie miał dobrego dostępu do istotnych życiowo organów mandryla. Trzeba zaryzykować i zmienić pozycję.
Owszem, małpiszon miał teraz mocno pogryziony kark, ale to nic, z czego by się nie wylizał. Nim się obudzi, trzeba go zabić - lub przynajmniej unieszkodliwić na stałe.


//jesteśmy częściowo zależni od kości...//
Stron: 1 2 3