Król Lew PBF
[R] W ostatniej drodze - Wersja do druku

+- Król Lew PBF (//pbf.krollew.pl)
+-- Dział: Tereny wolne (//pbf.krollew.pl/forumdisplay.php?fid=65)
+--- Dział: Na marginesie (//pbf.krollew.pl/forumdisplay.php?fid=85)
+---- Dział: Wątki zakończone (//pbf.krollew.pl/forumdisplay.php?fid=89)
+---- Wątek: [R] W ostatniej drodze (/showthread.php?tid=1139)



[R] W ostatniej drodze - Laja - 08-02-2015

// To moje małe pożegnanie z Derionem i Ivy. Te postacie jak żadne inne zasłużyły na nieco bardziej odpowiednie "żegnaj".

Tego dnia sawanna wyglądała pięknie, jakby piękniej niż zazwyczaj. Słońce wisiało nisko nad linią horyzontu, powoli wychylało się zza odległych gór plamiąc poranny błękit nieba smugą czerwieni. Świeciło jasno, jakby swoim promieniem chciało uścisnąć każdą żywą duszę i każdą roślinę na sawannie. Wiatr kołysał lekko drzewami, odpowiadając mu w ten sposób. Skrzeki, ćwierkanie i śpiew ptactwa oznajmiał piękny początek następnego dnia. Tak przynajmniej wspominała go Laja, kiedy stała się na tyle odważna by zerwać łańcuch wspomnień, który przysłaniał jej wszystko inne.

Tego dnia lwica nie zwracała większej uwagi na piękno wschodzącego poranka. Zdążyła już zapomnieć o ironicznej hipokryzji słońca, które wczoraj próbowało żywcem ją spalić, a teraz wabiło ją znów do wyszukanej pułapki. Miała nowy cel, cel który chwilowo oderwał ją od poszukiwań zaginionej siostry. Musiała znaleźć Deriona. Aż zbyt dobrze pamiętała jego niemal beztroską zapowiedź: wrócę niedługo, nie zdążysz zasnąć. Zdążyła. Przebudziła się potem nawet. Przez pierwszą godzinę czy dwie, gdy czas płynął leniwie obok niej nie podjęła tlącej się gdzieś w cieniu myśli. Co kilka chwil serce jakby mocniej uderzało jej w piersi, lecz tylko raz - i uspokajało się. W końcu jednak przyszła iskra - impuls, który rozbudził w niej niepokój. Po tym czasie jej rozsądek i życzliwy duch sprawił, że lwica podniosła się z ziemi i zaczęła stawiać kroki, jeden po drugim. Coś było nie tak. Nie było go tu, kiedy się obudziła - sam fakt, że udało jej się zasnąć, im więcej płynęło czasu, tym bardziej niepokojący i złowrogi się jej wydawał.

Na dobrą sprawę, nie wiedziała nawet, czy idzie w dobrą stronę. Ruszyła w prostej linii za kierunkiem wyznaczanym przez pamięć, licząc na to, że i Derion szedł wcześniej tą ścieżką. Miała tylko dwa wyjścia, nie wiedziała, czy którekolwiek z nich wystarczy - mogła iść albo przed siebie, albo też odwrócić się i wrócić na umówione miejsce, licząc, że już tam na nią czekał. Raz czy dwa zatrzymała się podczas drogi, jednak podejmowała tę samą decyzję: musiała iść dalej.

Mijała następne drzewa Lwiej Ziemi. Poszukiwania Deriona i jego córki Ivy miały swoje dobre strony, z których nie zdawała sobie sprawy. Nie myślała w ogóle o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia. O tym, jak Derion uratował jej życie, niczym ten bohaterski, odważny lew z opowieści przekazywanych z ust do ust, godny nowej i pięknej legendy. Z czasem przeraziłoby ją pewnie jak mało pamiętała z tych kilku godzin, które - niewiele brakowało - byłyby jej ostatnimi. Derion znalazł nowy piasek do klepsydry, która odmierzała jej czas.

Wtedy Laja nie wiedziała jeszcze, że przesypał go z własnej i Ivy klepsydry.

Szukała go długo. Węszyła, zatrzymywała się ledwie na chwilę, żeby odpocząć, a później ruszała dalej. Derion szturmem wdarł się do jej serca, a ono biło teraz dla niego całością troski. Laja pamiętała, że myślała wtedy - miał polować, dla niej i dla Ivy. Pamiętała również, jak bardzo cichy, a jak potwornie wyraźny był szept w jej głowie, który mówił “a co, jeśli stała mu się krzywda?” - i nie zapomniała tych myśli już do końca życia.

I nigdy już nie zapomniała jego szafirowych oczu.

Nagle uderzył jej w nozdrza bardzo intensywny zapach krwi. Metaliczna i złowroga zapowiedź tego, co miało nadejść. Do tej pory równy rytm serca zachwiał się, gdy ominęło uderzenie. Gdyby zauważyła to gdy podrywała się to trudnego biegu, nigdy nie wybaczyłaby sobie, że jej serce zabiło dla niego raz mniej.

Zboczyła z obranej wcześniej drogi. Zapach krwi, zapach śmierci był intensywniejszy z każdym jej krokiem, uderzał jej w pysk jak najgorszy cios przy każdym skoku. A potem, nagle, z sekundy na sekundę rozpoznała zapach, który towarzyszył jej od kilku chwil, nęcąc wyczulony nos ledwie wyczuwalnym strzępkiem woni. Wybiegając zza linii traw znalazła tego, do którego ten zapach należał.

Derion.

Laja znała wiele słów, więcej od każdego lwa na Ziemi Czterech Stad. Znała dużo historii, w których powiedziałaby, że bohaterka stanęła jak wryta, a oddech zamarł jej w piersi. Kiedy jednak sama stała się bohaterką takiej historii, nie potrafiła znaleźć słów, nawet po miesiącach, latach od chwili, w której go zobaczyła. Nie pamiętała nawet, jak się wtedy poczuła. Serce tłukło się jej o żebra jak młot, wzbierało w niej paraliżujące przerażenie. Pamiętała tylko obraz Deriona, pięknego, majestatycznego lwa, śpiącego spokojnie na boku. Piasek pod nim, różowy od jego krwi.

O mało nie przewróciła się na zwiotczałych nagle łapach, kiedy z całością strachu skoczyła do niego. Zapadały się w mokrym piachu kiedy stanęła ponad nim, z oczyma wielkimi jak talerze. To był ledwie ułamek sekundy, który dla Lai trwał wiecznie. Fale zimna i gorąca uderzały w nią na przemian, jednak czas zadrwił z niej raz jeszcze. Przerażona, już nabierała powietrza w płuca, po jej policzkach spłynęły łzy. Nie zdążyła wykrzyknąć jego imienia. Nie zdążyła go obudzić. Czas zatrzymał się dla niej w miejscu i zmiótł całą jej zdolność do życia, do bycia jak rozpędzony nosorożec. Zawisła nad nim, ślepia utkwione w jego śpiącym, spokojnym pysku.
- Nie, nie - oddech uwiązł jej w piersi, w której nie biło już serce.

Powtórzyła to jedno słowo, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia słowo sprzeciwu jeszcze kilka razy, jednak żadne nie było w stanie zmienić obrazu, który widziała. Pękła cała na milion kawałków.
- Derion…
Odsunęła się od niego o krok, oniemiała, przerażona.

Lwica upadła na ziemię. Jej jasne, ciepłe, miękkie łapy uniosły śpiący łeb samca, przytulając go do rozrywanej rozpaczą piersi. Kiedy nawet się nie poruszył, okrutny los żywcem wyrwał jej z serca resztki złudzeń. Deriona nie było już tutaj. Łzy spłynęły jej po policzkach, powieki ze wszystkich sił skryły jej przerażone ślepia. Łabędzia szyja opatuliła jego kark, miękka, piękna grzywa odpowiedziała jej. A ona wyła. Skomlała żałośnie, bez pamięci, kołysząc go w łapach. Ściskając go. Tuląc się do jego pięknego ciała, z którego uszedł już jego piękny duch. Śmierć upomniała się o Deriona, który bez pytania uratował jej życie, siłą wydzierając ją z jej lodowatych szponów. Jakiekolwiek obrazy, myśli, strzępki słów pojawiały się w jej głowie, zrozpaczona Laja błyskawicznie kończyła je. Uratował ją. Objął ją. Przytulił i wsparł. Chciał ją nakarmić. A teraz nie było go tutaj. Za jej ratunek zapłacił najwyższą cenę. Sylaba po sylabie wypłakiwała z siebie raz za razem jego imię, jakby miało mu to wrócić życie, jednak świat pozostał głuchy na jej pękającego ducha.
- Deri - jęknęła, mocno wtulając się w jego grzywę. Przylgnęła do niego całym ciałem, objęła go, a jej łzy niknęły w jego pięknej, bujnej grzywie. Zawyła najgłośniej, kiedy dotarło do niej, że jego zapach się nie zmienił. Wciąż był stateczny, męski. Budził zaufanie i pewność. Całość owiała zimna woń śmierci.

Płakała długo, bez pamięci, przeszkadzając mu w jego ostatnim, spokojnym śnie. Pociągała nosem, przy każdym szlochu pierś pękała jej od bólu, oddech wiązł jej w gardle. Jej rozpacz za nim, jej rozpacz do niego była zbyt wielka, by zdążyła chociaż pomyśleć, że to była jej wina. Nie musiała - całe jej serce, budząc się w jej piersi, każde jego uderzenie miało w sobie ukłucie tej świadomości. To ona go zabiła. Dosłownie i w przenośni, miała na swoich łapach jego krew. Ścisnęła go jeszcze mocniej, na pozór przytulając do siebie, lecz to ona wtuliła się w niego. Raz jeszcze, nawet, gdy go zabiła, szukała w jego objęciach pomocy. Przycisnęła łeb do jego łba, tak, jak nad rzeką. Kilkanaście godzin temu.
- Przepraszam - wystękała z trudem i nie przestając go obejmować oddała się następnej fali płaczu. Łez nie było już. Skończyły się dawno temu. Było tylko pieczenie czerwonych oczu i targający nią szloch.

Kiedy się poruszyła, słońce nie było już tam, gdzie je zostawiła. Oddech jej był ciężki, wiązł jej w ściśniętym gardle jak kamień, zaś wszystkie jej mięśnie odmawiały posłuszeństwa, gdy podnosiła się z ziemi. Robiła to zupełnie wbrew sobie, nie wiedząc, ile czasu spędziła u jego boku. Nie zwracała nawet uwagi na różowe plamki na jej sierści - po prostu stanęła ponad Derionem, opierając na nim łeb, czoło do czoła. Z trudem wypuściła powietrze z płuc, trwając w czułym dotyku. Nie miała już łez, żeby płakać, szloch zaś nie był zdolny przedrzeć się przez ściśniętą żalem krtań.

Powoli trzeźwiejący umysł obrastał w pytania, jak rzeka wypełniając się wodą. Na dobrą sprawę zdążyła tylko zadać sobie jedno z nich: dlaczego? Widziała rany na jego ciele, widziała czerwoną od krwi ziemię i pokrwawione, sine usta. Umierał długo. Powoli. W ostatniej, spokojnej męce żegnał się z tym światem. Zapłakała, wydzierając z oczu jeszcze jedną, ostatnią łzę. To musiało się stać podczas polowania - tyle się domyśliła, jednak była zbyt skupiona na Derionie, żeby przypatrywać się uciekającym od jego cielska śladom racic. Takich ran nie mógł zadać żaden lew. Powoli, nieskładnie i nie po kolei jej umęczony umysł powoli dochodził do poprawnych wniosków. To musiało stać się podczas polowania. Jego polowania dla niej.

I wtedy, w jednej chwili, nagłej jak wstęga błyskawicy serce zatrzymało się w niej. Źrenice ślepi skurczyły się. Lwica natychmiast rzuciła się do huczącego w uszach pędu, zostawiając serce i Deriona za sobą. Gnała, jakby świat miał się skończyć, gnała na oślep. Nie pobiegła jednak daleko.
- IVY!!! - Zaryczała ile miała sił w spękanych płaczem płucach. Zrozpaczona lwica przypomniała sobie o córce Deriona. Małej lwiczce o imieniu Ivy, o której opowiedział jej, że ją ukrył, niedaleko stąd. Była przerażona. Od objęcia śmierci jej serce rzuciło się znów ku życiu w panicznym pędzie, który rozsadzał jej żyły. Przecież Ivy była sama już tak długo, gdzieś niedaleko, skulona, przerażona. Czekała na tatę, który nie wróci. Musiała ją znaleźć, nakarmić, jak najszybciej. Węszyła, zwalniał co chwilę, jednak poza zapachem trawy i wody nie była w stanie wyczuć nic. Biegła bez przerw, zataczając coraz większe koła. Bez skutku.

Nie było jednak mowy o wywieszaniu białej flagi. Im dłużej Laja biegała wkoło bez żadnego tropu, tym większa determinacja płonęła jej w żyłach. To był ten ogień, który trawił mięśnie, trawił ciało, ale najbardziej niszczył umysł. Musiała odnaleźć Ivy. Bez niej nie przeżyje. Za każdym razem, gdy w myślach pojawiały się te dwa słowa, tym szybciej zaczynała biec. Odczuwała głęboki ból w zmęczonych łapach, jednak jej rozpaczliwe poszukiwania przysłaniały wszystko inne. Ból był dla niej jedynie towarzyszem biegu, na próżno jednak spodziewała się po nim jakiejkolwiek pomocy. Przez niego ostatecznie nie potrafiła już biec szybciej, jakby limit uderzeń adrenaliny się już skończył. Dopiero, gdy jej bieg przekształcał się w trucht odnajdywała w swoim strachu następną z sił, te jednak szybko się kończyły.

Sawanna była cicha. Nawet wiatr złośliwie przestał szumieć pośród traw. Wszystko zamarło, obserwując rozpaczliwe poszukiwania Lai. Nikt nie dał jej jednak ani jednej wskazówki. Nikt nie pomógł jej, gdy tracąc siły, zamiast go przeskoczyć, potknęła się o jakiś korzeń. Wyrżnęła na ziemię jak długa, z jękiem bólu wypluwając powietrze z płuc. Kiedy jednak spróbowała się podnieść, łapy ugięły się pod nią, niezdolne do następnego wysiłku. Łeb opadł jej na ziemię, kiedy spazmatycznie próbowała odzyskać zgubiony po drodze oddech.

Wdech. Ivy. Wydech. Ból. Wdech. Ivy, muszę ją znaleźć. Wydech, jęk bólu. I tak w kółko jej umysł przemawiał i zamierał w milczeniu, rażony kolejnymi iskrami bezsilności płynącymi przez jej wycieńczone ciało. Już nie bolały ją same mięśnie - teraz posłuszeństwa odmawiały same jej kości. Czuła się tak, jakby spadła z wielkiej wysokości na ziemię, nie mogąc ani odzyskać oddechu, ani się z niej podnieść. To słońce musiało o sobie przypomnieć, uderzając jej żarem w ślepia, by lwica podniosła się z ziemi. Nie zachwiała się, choć nie miała siły krzyczeć. Skrzywiła się, jedynie warkot będąc zdolną ubrać w imię Ivy. Zaczęła iść dalej, wydarta z wszelkiej siły do biegu.

To zaś do całej tej sytuacji wprowadziło torturę. Czuła, że idzie powoli, ślimaczym tempem, mimo tego, że w istocie przebierała łapami wciąż dość żwawo, zważywszy na jej stan. Dopiero teraz przypominała sobie o tym, jak wielkim ciężarem był strach, który nosiła w piersi. Bała się, że nie odnajdzie Ivy na czas. Teraz jednak jej ciało odgrodziło się murem od jakiejkolwiek energii, która mogłaby je pospieszyć do biegu. Czuła nawet własny ogon, sztywny jak ususzona gałązka.

Determinacja w niej nie gasła. I dzięki temu znalazła lwiczkę, której szukała. Już od dawien dawna było jednak dla niej zbyt późno. Los jednym cięciem odebrał Deriona oraz jego córkę. Pozostawił po sobie kałużę krwi oraz obraz największego okrucieństwa, jaki kiedykolwiek zdolny była namalować sawanna. Laja już zaczynała wyznaczać ciężkim krokiem następne szerokie koło, kiedy w jej nozdrza uderzył wątły zapach. Nie zignorowała go - każda odmienność w tym morzu traw mogła oznaczać trop. Ta woń bez wątpienia należała do lwa, jednak nie potrafiła powiedzieć o niej nic więcej. Natychmiast zatrzymała się, w słabym ruchu powietrza szukając wskazówek. Serce uderzało jej boleśnie o żebra jak młotem, w głowie raz po raz obijało się jej pośród myśli imię Ivy. Kiedy w końcu postawiła krok w odpowiednią stronę, dowiedziała się po zapachu następnej rzeczy. Niewątpliwie należał do samicy. Natychmiast przyspieszyła kroku.

Znalazła ją pośród oceanu traw. Pod drzewem, nieopodal sterty rozgrzanych słońcem kamieni znalazła małą, ciemną plamkę futra. Laja skoczyła do przodu jak gazela, przypadając do znalezionego kształtu, szybko rozpoznając w nim zwinięte w kłębek lwiątko. Małe, niewinne łapki przykryte miała ogonkiem. Była zupełnie nieruchoma, nawet jej pierś nie podnosiła się i opadała w rytm oddechu, którego nie było.
- Ivy? - Zapytała, trącając małą samiczkę nosem.

Pierwsza myśl była jasna. To musiała być ona. Była dobrze ukryta, w kierunku, w którym nawet po śmierci pokazywał jej Derion. Zawiodła go jednak, o czym nie zdawała sobie nawet sprawy z początku, trącając delikatnie śpiącą lwiczkę, raz po raz. To musiała być Ivy. Druga myśl eksplodowała jej w czaszce. Cały świat zachwiał się, a spękane serce ukruszyło się w drobny mak.

Nie poruszyła się.

- Ivy? Ivy! - Lwica potrząsnęła małą łapą. Samiczka ani drgnęła.

Dopiero teraz zauważyła jej wątłe ciało. Kości przebijały się niemal przez ściągniętą skórę, mała była nienaturalnie wychudzona. Sierść była szorstka i brudna. Nawet nosek miała suchy jak wiór.
Laja osunęła się na ziemię. Powoli, spokojnie. Podparła się nawet łapą, miękko kładąc się obok małej kuleczki. Kiedy wróciła do niej czarno-biała świadomość, przyciskała już małą do piersi. Przyglądała się jej pustym spojrzeniem, które wtedy w momencie napełniło się łzami. Nie powiedziała nic, żadnego słowa sprzeciwu, które usłyszał Derion, gdy go odnalazła. Jedynie jej łeb oparł czołem na mały brzuszek małej, a lwica z grymasem bólu na pysku zaczęła płakać, ściskając małą do siebie.

Zbyt wielka była jej rozpacz, by ubrać ją w jakiekolwiek słowo. Były tylko kolejne wybuchy świadomości. Że czuła, jak bardzo podobny był jej zapach do woni Deriona. Że nie było jej tu już. Że umarła z głodu w oczekiwaniu na tatę, którego odebrał jej los. Los, który potem przyszedł tu upomnieć się o niewinne lwiątko, posłusznie czekające na swojego ojca. I to posłuszeństwo mała zabrała ze sobą w drogę, w której Laja nie mogła im towarzyszyć.

Zawiodła.

Wyła, przytulając małą do siebie, zlizując dokładnie jej brudne, ciemne futerko, jakby miało jej to wrócić utracone życie. Odpowiedzią pozostała jednak cisza.
- Przepraszam - głos pękał jej w piersi - Ivy, przepraszam - szlochała, nie pozwalając małej spać spokojnie. Tak, jak Derion, zasnęła samotnie, samej udając się w swoją ostatnią drogę. Tak, jak Derion, odeszła tak niedawno.

Laja zatraciła siebie w twardej piersi dziecka, rosząc jej sierść gorzką łzą. Długo jeszcze nie będzie potrafiła pomyśleć o okrucieństwie losu, który zabiera dziecku najpierw ojca, a potem upomina się o nie samo, bardzo długo. Ale kiedy miała owoc tego okrucieństwa między swoimi łapami, wtulony w jej pierś, serce i dusza pękała w niej z bólu. Zawiodła. Nie przyszła na czas. Nie ustrzegła ani Deriona, ani Ivy przed śmiercią, którą miała moc od nich odsunąć. Wystarczyło nie słuchać Rafikiego. Nie iść do Wąwozu.

Laja nie miała odwagi zmierzyć się z tą świadomością. Nie potrafiła wziąć jej na swoje barki, choć wiedziała podświadomie, że ona tam jest. Czaiła się na nią jak bestia, obserwując ją z cienia. Cienia śmierci, która odebrała Deriona i Ivy. Pozostawiając po sobie okrutny fundament wspomnień, które będą towarzyszyć jej aż do chwili, gdy Laja sama spojrzy jej w oczy.

Poczucie winy pojawiało się z jednym uderzeniem serca, z drugim mętniało. Nie zniszczyło płaczącej lwicy tylko dlatego, że cała była skupiona na biednej lwiczce w swoich objęciach. Szlochała tym głośniej, im wyraźniej czuła jej zapach. Nie miała już wątpliwości. To musiała być Ivy. Córka Deriona, która czekała na swojego tatusia. Czekała do samego końca. Jej małe łapki opierały się o pierś Lai, łebek Ivy bezwładnie przytulił się do opatulającej go łapy, zaznając tej odrobiny ciepła, której się nie doczekała.

Dużo czasu Laja stwierdziła po prostu będąc z Ivy. Przytulając maleństwo do siebie, doprowadzając jej brudne futerko do porządku. W końcu oparła swój policzek na karku lwiątka, ze smutkiem i zniszczonym sercem wdychając jej niewinny, dziecięcy zapach.
- Chodź ze mną, Ivy - powiedziała do niej cichym, spokojnym głosem - ktoś czeka na ciebie.
Ledwie panowała nad jakąkolwiek świadomością, która dawała jej krokom równowagę i w ogóle pozwalała kontrolować zmęczone ciało i piekące od łez ślepia. Nachyliła się nad małą, delikatnie zaciskając kły na jej szyi i podnosząc ją z ziemi. Bezwładne ciałko zawisło w najczulszym dotyku, na jaki Laja potrafiła się zdobyć.

Była dłużnikiem dla nich, dłużnikiem i przyczyną ich śmierci. Nie zdążyła jednak daleko zajść tą ścieżką - kiedy już zbierała się do drogi, zauważyła na ziemi, tam, gdzie leżała Ivy mały przedmiot. Był to zielony kamień, jakiego nie widziała nigdy wcześniej, związany czymś, co wyglądało na cieniutki kawałek liany. Lwiczka osłaniała go cały czas swoim ciałem. Laja uniosła brwi w zdziwieniu, szybko domyślając się, że kamień był dla Ivy bardzo ważny. Już miała go tutaj zostawić, kiedy świadomość tego, jak bardzo było to niewłaściwe sama zgięła jej szyję i delikatnie złożyła małą Ivy na ziemi, głaszcząc ją łapą po łebku, pośród jej czujnych uszu.
- Teraz rozumiem - zapłakała Laja, po czym podniosła kamień z ziemi i obróciła go w swoich łapach. - On jest taki piękny. Gdzie go znalazłaś? Czy tutaj? - Zapytała małej. - Nie martw się, Ivy. Teraz ja się nim zaopiekuję.
Lwica długo zastanawiała się, co zrobić z tym kamieniem. W końcu przypomniała sobie o rzemieniach, które czasem miał ze sobą Rafiki, czasem zakładał je sobie na szyję. Nieudolnymi łapami nałożyła więc sobie ten kawałek sznurka na szyję, a klejnot oparł się o jej łabędzią pierś. Ujęła go jeszcze delikatnie łapą, uśmiechając się smutno do błyszczącej zieleni.
- Obiecuję. - Powiedziała tylko do Ivy, po czym nachyliła się znów nad nią, powoli podnosząc małą z ziemi.

Nie myślała o niczym. Słońce zachodziło, kiedy lwica była w drodze z małą Ivy. Jedna myśl zrodziła się w jej sercu i trzymała się jej, choć w drodze jakby nie pamiętała. Jakby nie liczyło się nic innego, jak fakt, że idzie. Że przebiera łapami, a słońce się temu przygląda. Mijała powolnym krokiem znajome już miejsca, drzewa i krzewy, zbliżając do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło. W końcu znalazła je - nie było o to trudno. Poczuła ukłucie w piersi, gdy zobaczyła ślady łap, lecz nie były to ślady Deriona. Te zatarł już wiatr. Ktoś tu był. Ktoś go zobaczył. A potem odszedł, zostawiając go samego. Te osoby były dwie. Było to jednak jedynie krótkie ukłucie, które w końcu stało się równie mało ważne, co podmuch wiatru, które je tu przywiał.

Nie wiedząc, czemu to robi, po chwili wahania otarła się łbem o pysk Deriona. Spał tak samo spokojnie i głęboko, jak w chwili, gdy lwica zostawiała go, by odszukać jego córkę. Laja powoli złożyła małą samiczkę tuż przy nim. Po czym - wiedząc, czemu to robi - zaparła się silnie łapami o ziemię, dźwigając w kłach ciężki łeb Deriona. Z wielkim trudem podniosła go na tyle, by mogła łapą przysunąć małą Ivy do jego piersi. Z jeszcze większym trudem położyła jej łebek na jego łapie, po czym powoli opuściła głowę Deriona. Mała schowała się w bujnej grzywie swojego tatusia.

Laja odsunęła się na bok. Czuła, że zrobiła coś... strasznego. Coś, czego nie zrobiłby nikt inny. Wracała świadomość wszystkiego, co zostawiło ją w spokoju. Ale nie potrafiła inaczej. Chociaż nie czuła, że postąpiła właściwie, nie mogła zostawić Ivy i Deriona samych. Przecież szukali, szukali siebie nawzajem. Chociaż tyle mogła zrobić dla nich, żeby byli ze sobą razem, zanim Krąg Życia się o nich upomni. Usiadła kilka metrów od nich, zwieszając nisko łeb. Łzy płynęły jej po policzku, a ona nawet nie próbowała ich powstrzymywać.

To było moje: "żegnajcie".

Nigdy w życiu nie czuła się tak samotna. Tak przerażająco, bezwzględnie i zupełnie sama. Dała jednak Derionowi i Ivy odrobinę czasu, nim upomni się o nich ten czas. Miała dużo czasu, by myśleć. Jeszcze więcej, by obwiniać siebie za to wszystko, co się stało. Im bliżej dopuszczała do siebie świadomość tego wszystkiego, co się stało, tym głośniejsze było jej rozpaczliwe wycie. Dlaczego Derion i Ivy musieli zapłacić cenę za jej głupotę? To ona powinna umrzeć zamiast nich. Stało się jednak inaczej. Derion ocalił jej życie, kosztem duszy własnej i duszy swojej córki. Dlaczego to zrobił? Dlaczego nie zostawił jej w spokoju? Dlaczego nie odszedł, kiedy miał okazję? Dlaczego to wszystko miało miejsce, czemu ziściły się najgorsze koszmary, których nikt nie miał odwagi śnić?

Nie wiedziała kiedy usnęła. Nie wiedziała, kiedy budziła się i zasypiała. Strzegła jednak ich przez całą noc, nie pozwalając nawet jednemu dźwiękowi zaburzyć ich snu. Krążyła momentami wokół nich jak strażnik, mimo tego, że nie było przed czym ich bronić. Czasem zbliżały się błyszczące w półmroku ślepia, jednak odpowiedź wściekłych, nienawistnych i zrozpaczonych lazurów jej oczu gasiła te ogniki w momencie. A potem kładła się z powrotem, jak golem, z głodem więznącym jej w gardle i z sercem, które chciała wyrwać ze swojej piersi.

Następnego dnia sawanna wyglądała pięknie, jakby piękniej niż zazwyczaj. Wiatr ponownie kołysał drzewami, porannym śpiewem budziły się owady i ptaki. Kiedy słońce dźwignęło się zza linii horyzontu, przebijając się przez mgły, zobaczyło wielkiego lwa o bujnej, ciemnej grzywie i małą lwiczkę w jego czułym objęciu. Sierść ich była zalepiona miejscami wilgocią, odgnieciona, ziemia wokół nich pełna śladów.

Słońce zobaczyło też lwicę, odwracającą się za siebie co kilka kroków, nim zniknęła w morzu traw z nisko spuszczonym łbem i zielonym kamieniem, kołyszącym się jej na szyi i obijającym się jej o pierś. Rytm niesłyszalnych uderzeń.


Moja wina.


Moja wina.


Moja bardzo wielka wina.