♫ Audycja 36 ♫


Wszystkie audycje znajdziecie na audycje.krollew.pl
Tygodniowy bonus
+5 opali


Otrzymuje Warsir!
  • Forum zostało zarchiwizowane i dostępne jest jedynie w wersji do odczytu - poza ShoutBoxem i tematami pozafabularnymi. Dziękujemy za wspólną grę!
  • Oficjalny kanał na discordzie - do kontaktu z graczami.
  • Stale aktywny pozostaje dział z pożegnaniami, gdzie każdy będzie mógł dopisać swoje.
  • NIE zgadzamy się na kopiowanie jakiejkolwiek części tego forum, także po jego zamknięciu.

    ~ Administracja Król Lew PBF (2006-2018)
Generator statystyk
Drzewo genealogiczne
Okres zbioru (1 porcja):
Cis pospolity
Wulkan Burgess Shale, Ognisty Las, Źródło Życia
Pogoda
1-15 września
21 °C
16 °C
16-30 września
23 °C
17 °C
Postać miesiąca:
Sierpień

Naiwny, strachliwy i delikatny. Lwie dziecko zagubione pośród sawanny, odnalazło ciepło rodziny w śnieżnym Cesarstwie choć niedawno spotkał nieświadomie prawdziwego ojca.
Cytat września
Nadesłany przez Vasanti Vei

Stężenie fanatyków księżyca na poziomie zerowym kazało mu się zastanowić, czy przypadkiem nie zabłądził.
Znajdziecie nas na:
Arvo
Samotnik
*

Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Tytuł fabularny:Młodszy Zaklinacz Zezwolenia:Może zbierać kocimiętkę i lulka. Liczba postów:134 Dołączył:Sty 2016

STATYSTYKI Życie: 100
Siła: 80
Zręczność: 62
Spostrzegawczość: 70
Doświadczenie: 21

#1
25-05-2018, 16:46
Prawa autorskie: Koseki-Leonheart | lineart - TheSiubhan, kolory - Salvathi

Myśli kłębiły się w jego zwieszonej nisko głowie, gdy ledwo szurał zmęczonymi łapami po piaszczystym podłożu. Gdzie był? Nie miał pojęcia. Nie obchodziło go to. Parł przed siebie, choć wolałby legnąć i po prostu zdechnąć w miejscu. Zapadnięte boki i prześwitujące żebra zwiastowały jego rychły koniec, czasem mu się wydawało, że kątem oka widzi sępy podążające jego śladem. Zasrane ptaszyska. Dobrze, niech chociaż one mają pożytek z jego marnego truchła. Szedł dalej. Wycieńczenie dawało mu chorą, szkodliwą satysfakcję, myśl, że w ten sposób szybciej doprowadzi się do końca. Zresztą, ostatnio już przeleżał w miejscu parę dni… Chyba. Już nie pamiętał. Nie pamiętał wielu ostatnich dni. Za to pamiętał te wcześniejsze.
Jego matkę. Oddała życie za takie bezużyteczne ścierwo jak on, robiła wszystko dla swoich dzieci, a czy było warto? Może w przypadku reszty tak. On zasługiwał na to najmniej. Powinna była żyć, żyć dla reszty, pozwolić jemu zginąć. Oddać go w ofierze agresorowi. Oszczędziłaby wszystkim kłopotu.
Łzy zakręciłyby się w jego oczach, gdyby nie to, że był paskudnie odwodniony, pomimo deszczów.
Jego ojca. Nic dziwnego, że zwiał, kto chciałby się zajmować tak wyrodnym synem? Zostawił ich, ich wszystkich, mamę, i jego rodzeństwo. Skurwiel. Arvo chciał odgryźć sobie swoją własną, szarą łapę, by pozbyć się tego dziedzictwa po ojcu, lecz wtedy jeszcze nie potrafił się na to zdecydować. Teraz już było wszystko jedno.
I tak całe ciało miał poryte śladami pazurów i kłów, tam, gdzie tylko sięgnął.
Tene. Kochana Tene, zajęła się nim, bezwartościową sierotą, która nie miała nic na świecie. Próbowała z niego zrobić lwa, jak należy, a czym on się jej odwdzięczył? Odwrócił się, zostawił ją, zwiał. Śmieć. Nie zasługiwał na nią. A może właśnie? Był skończonym idiotą, lecz widział, jak toksyczna potrafiła być jego przybrana matka. Nie zasługiwał na nikogo lepszego, i tak była ogromnym darem od losu, że w ogóle pomogła mu przeżyć.
Słońce prażyło, gdy młody lew, drżąc jak galareta, stawiał swe ostatnie kroki.
Tib. Po stracie ukochanego podopiecznego, dostał kolejnego, kolejną szansę. Betonowe koło ratunkowe, bo trafił mu się właśnie złotosierstny młodzik, sprawa beznadziejna, nic nie dało się zrobić. Arvo z całego serca mu tego współczuł, i było mu wstyd, że tak się potoczyło ich życie. Wielokrotnie w nocy go przepraszał, szepcząc litanię do gwiazd, choć wiedział, że on nie usłyszy. Ale kolorowooki i tak czuł, że musiał go przeprosić za to, że w ogóle go spotkał.
Myśli wciąż krążyły w jego głowie, przejmujące, szarpiące, kąsające. Nie chciały przestać. Nie chciały odejść. Nic nie potrafiło ich odgonić.
Nie powinieneś żyć. Nie powinieneś się urodzić. Czemu istniejesz? Czemu marnujesz wciąż powietrze, tak drogocenne dla innych? Jakim prawem polujesz, odbierasz cudze życie, po to, żebyś ty żył? Nawet najmarniejsza mysz jest bardziej przydatna niż ty. Idiota. Zdrajca. Dziwak. Nieprzystosowany do życia pośród stada, lwów, kogokolwiek. Nie możesz pić wody, inni potrzebują jej bardziej niż ty. Dlaczego w ogóle zabierasz słońce i rzucasz cień na rośliny, które potrzebują tych promieni do życia? Dlaczego wciąż żyjesz? Dlaczego wszyscy, których kochałeś, zginęli, a ty nie? Dlaczego twoja matka się poświęciła dla ciebie? Zawiodłeś ją. Zmarnowałeś jej dar. Nie jesteś nic wart. Bezużyteczny. Bezwartościowy. Powinieneś umrzeć, umrzeć, umrzeć, umrzeć…
- Umrzeć – wycharczał słabo, ledwo słyszalnie. To było jego marzenie, jego pragnienie, jego cel. I nawet tego nie potrafił osiągnąć, nawet życia nie chciał oddać. Powinien skończyć już dawno temu z samym sobą, ale NAWET TEGO KURWA NIE POTRAFIŁ!
Ale już było blisko, już tuż, tuż. Czekał. Pragnął. Chciał. Bał się. Cierpiał. Ale to zakończy cierpienia, to uciszy te myśli raz na zawsze, to rozwiąże wszystkie problemy.
Tak.
Czekał.
Jak do tego w ogóle doszło? Gdy jeszcze było lepiej, zadawał sobie to pytanie raz po raz. Z wyrzutem szukał odpowiedzi, choć szybko zaczął winić samego siebie, oczywiście.
Gdy uciekł Tene, radził sobie z początku doskonale. Wreszcie zakosztował błogiej wolności, gdzie nikt nie mówił mu, co ma robić, jak żyć, nie dawał świetnych rad, gdzie mógł po prostu iść przed siebie. Oddychać pełną piersią. Umiał polować, umiał się wyżywić, choć może w praktyce było to nieco trudniejsze, niż sobie wyobrażał. Jednak jednego nie przewidział. Był samowystarczalny i dał radę przeżyć samemu, tak jak sam chciał, lecz gdy nikt nie mówił mu jak żyć, nie musiał się niczym przejmować… Zostawał ze swoimi myślami zupełnie sam. Nie miał do kogo się odezwać. Z nudów zaczął wspominać dzieciństwo, historie ojca, lecz to szybko prowadziło do tamtego feralnego dnia, a następnie kolejnego i kolejnego. Analizował to w myślach, lecz analizował zbyt dogłębnie.
A przecież on i tak nigdy nie miał najlepszego zdania o samym sobie.
Pozostawiony tylko swoim myślom, bez cudzego słowa pociechy, szybko zaczął tonąć w nich tonąć. Nie miał do kogo się zwrócić po pomoc, nawet gdyby umiał poprosić. Brakowało mu powietrza, zachłystywał się, przebierał bezładnie łapami we własnej świadomości, która karmiła go trucizną.
Spadał w dół i  nie mógł nic na to zaradzić.
Ześwirował.
A może zawsze był świrnięty, i to było tylko kwestią czasu, nim czerń jego myśli pochłonęła go do końca? A może po prostu jego biedne serce nie wytrzymało tylu cierni wbitych w nie na zawsze. Jego głowa nie wytrzymała tylu wyrzutów skierowanych do samego siebie.
A teraz jego łapy już nie miały siły utrzymywać dalej jego wątłego ciała. Upadł ciężko na ziemię, ryjąc pyskiem o glebę. W ciszy. Nie było jęku bólu, zmęczenia, niczego. On słyszał tylko swoje myśli: To jest właśnie twój koniec, równie żałosny co ty. Wreszcie zdechniesz, wreszcie uczynisz świat lepszym. Prochem jesteś, w proch się obrócisz. Od początku do końca bezwartościowy…
On tylko chciał, żeby to się skończyło. Wszystko.
Zamknął ciężko powieki, czując, jak świat rozmywa się we mgle. Pozostał tylko jeszcze ból i te złe, złe, złe, jego własne myśli.
Ścierwo, miernota, pasożyt, idiota, dureń, pokraka, słabeusz, mięczak, zjeb, nigdzie nie pasujący, marnotrawny
- Och jej, och jej!
Drgnąłby, gdyby tylko miał jeszcze na to siłę, więc jedynie zmrużył nieco mocniej powieki. To nie były wyzwiska, to chyba nie były już jego myśli. Czy był już po drugiej stronie? Czy już umarł? Czy w końcu mu się udało? Nie, bo dalej jego szepty nawoływały go do zdechnięcia, dalej czuł przejmujący ból w każdej cząsteczce ciała. Poczuł też jednak zaraz kolejny ból, zogniskowany w jednym konkretnym punkcie ciała, a zaraz kolejnym, i coś jakby cień padło na jego pół żywe ciało.  Jeszcze jedno „Och jej!” wdarło się w jego uszy, tym razem o wiele bardziej bezpośrednio. W ogromnym wysiłku rozwarł powieki i ujrzał niewyraźny, owłosiony ryjek.
- Och, kochany, co ci się stało? Czego ci potrzeba, wody, pożywienia, lekarstwa? – Troskliwy głos, niegdyś wydawałby mu się wybawieniem i cudem, wyczekiwał go tak długo… Teraz był tylko natarczywy i męczący. On już czekał tylko jednego wybawienia, tego ostatecznego.
- Śmierci – charknął, i znów zamknął powieki, nie mogąc dłużej utrzymać ich rozwartych.
Ciemność.

A później jasność. Znów ból zaatakował go z każdej strony, lecz otępiały łeb nie potrafił go nawet właściwie przetworzyć, więc chyba mniej bolało. Dalej czuł suchość w pysku, lecz ta była jakaś normalniejsza niż efekt długiego odwodnienia. Jego nos wyczuł coś… Jadalnego?
Otworzył ślepia, bardziej dlatego, że nic innego nie przyszło mu do głowy, niż z ciekawości. I znów ujrzał ten sam włochaty ryjek, który mignął mu wcześniej, lecz teraz z dalszej odległości, i do ryjka przyczepiona była cała reszta ciała – dziwny łeb, długa szyja, niemal królicze uszy, skóra która wyglądała na niemal nagą, a do tego owłosione nogi, i znów długi ogon. A między tym tworem a nim samym truchło dik dika. I miska wody. I bardziej żywy dik dik, który siedział obok, choć coś w jego głowie mu mówiło, że może „żywy” jednak nie jest najlepszym określeniem.
Wewnętrzne szepty umilkły, był tylko ból i dyskomfort.
- Więc mówisz, że moje ciało ma posłużyć tej kupie kości i skóry?  - Prychnięcie dik dika. – Daje mu najwyżej dwa dni i spotkamy się po drugiej stronie.
- Więcej niż dwa dni to ja już go tu utrzymuję przy życiu, Karen. Mam w tym jednak pewne doświadczenie, Karen. – Włochate, nieco pomarszczone stworzenie przeniosło swój wzrok na niego. – A ty, młody, napij się i zjedz choć trochę. Karen wyjątkowo ma rację co do twojego wyglądu, ale już ja się postaram, żebyś nabrał nieco tłuszczyku!
Zwierzę entuzjastycznie poruszyło swymi dużymi uszami, co nieco zdezorientowało kolorowookiego. Przełknął niepewnie ślinę.
- Nie chcę – odezwał się chrapliwym, słabym głosem, i natychmiast tego pożałował. Króliczoucha nastroszyła się cała, zmarszczyła groźnie ryjek, a jej oczy zalśniły złowrogo. Jej ton z przyjaznego, choć stanowczego, zmienił się w stanowczy i zdecydowanie nieuprzejmy.
– Nie ma żadnego „nie chcę”, młodzieńcze, nie po tym, co już dla ciebie zrobiłam. I nie obchodzą mnie twoje samobójcze zapędy.
Drgnął, i natychmiast położył po sobie uszy. Koniec dyskusji, drżącą łapą przysunął sobie wodę i wypił, ile był w stanie, by następnie zająć się niemrawym podgryzaniem mięsa. I nagle na włochatym ryjku zagościł uśmiech tak szeroki i ciepły, że sam Arvo omal nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Zwierzę zrobiło kilka raźnych kroków w jego stronę. Wyglądało jakoś… Zachęcająco. Po chwili wahania, zdecydował się zadać trapiące go pytanie.
- Czym jesteś?
Stworzenie westchnęło.
- Mqeku, matrona rodu Orycteropu, przyjaciółka wszystkich stworzeń, szamanka, pośredniczka w kontaktach ze Światem Dusz. Niektórzy jednak nazywają mnie swoją babunią. Całkiem urocze.
  – Poruszyła nosem jakby z przekąsem – Ale jestem mrównikiem, jeżeli o to ci chodziło.
Arvo z wysiłkiem oderwał sobie kolejny drobny kęs mięsa. Potrzymał przez chwilę w ustach. Przełknął.
- Szamanka? Świat… Dusz?
- A owszem, młodzieńcze – przytaknęła mrówniczka – Mam tylko nadzieję, że nie jesteś jednym z tych zatwardziałych ignorantów, którzy zarzekają się, że duchy nie istnieją, nawet gdy jeden właśnie wrzeszczy im do ucha. „To tylko wiatr, Mqeku” – powiedziała, ironicznie naśladując czyjś ton.
Arvo przeniósł swe zmęczone spojrzenie na dik dika nazwanego wcześniej Karen. Antylopa uśmiechnęła się, lecz nie był to radosny grymas.
- Właśnie mnie jesz, lwie – odezwała się, cedząc słowa przez zęby.
Złotosierstny spojrzał na nadgryzione mięso i uznał, że to już chyba czas zakończyć obiad.
- Nie – odpowiedział Mqeku na jej dywagacje. – Wiem, że duchy istnieją. Zdarzyło mi się z nimi rozmawiać. Dlaczego kazałaś mi zjeść Karen?
Mrówniczka świsnęła przez zęby, a jej oczy zalśniły zainteresowaniem. Przez chwilę ruszała swoim ryjkiem, wpatrując się w niego intensywnie, a złotosierstny podskórnie wyczuwał jej pytanie – skąd wie, że to właśnie ciało Karen? Lecz ono nie padło.
- Żebyś mi tu nie zdechł z głodu, młody. Jesteś tego bardzo blisko, choć moje mikstury wlewane ci na siłę do gardła nieco pomogły, nie zaprzeczę. Mogę spytać, czemu postanowiłeś się doprowadzić do tego stanu? – zapytała z zainteresowaniem, choć w jej głosie pobrzmiewała też delikatna nuta przygany. Ale też patrzyła na niego miękko, ze współczuciem i ciepłem. Aż przykro mu było odpowiadać.
- Nie.
Zapadła cisza.
- Cóż, i tak w najbliższym czasie nigdzie nie dasz rady się ruszyć, nie będziesz miał siły. I rany ci się paskudzą. Bez mojej pomocy nie przeżyjesz, a ja pomocy ci nie odmówię, zatem jeszcze zdążę to z ciebie wyciągnąć. – Potrząsnęła łbem, aż załopotały jej duże uszy, i przeciągnęła się, aż strzyknęły jej kości.
Arvo jedynie spoglądał na nią beznamiętnie. Jeżeli sądziła, że cokolwiek z niego wydobędzie, myliła się grubo. Jeżeli sądziła, że naprawdę zdoła mu pomóc, tym bardziej się myliła.

Lecz to on się mylił. Mqeku, żywotna staruszka bogata w mądrość przyrodzoną, oraz tą wynikającą z lat doświadczeń, była też tak pełna ciepła i wyrozumiałości, że nie dało się jej nie lubić. Nie dało się jej nie zaufać. Złamała go, i gdy cierpliwie leczyła jego ciało, nakładając maści oraz dbając, by się właściwie odżywiał, wciąż i wciąż wciągała go w rozmowy, które powoli leczyły jego duszę. Najbardziej jednak zaskoczyło go to, że przy Mqeku wiecznie znajdował się co najmniej jeden duch, i często zachowywały się one tak, jakby wpadły do starej znajomej na pogaduszki. Mrówniczka traktowała duchy tak samo jak żywe stworzenia, zupełnie jakby nie robiło jej to żadnej różnicy. To go fascynowało. A ona szybko dostrzegła, że nie ma on żadnego problemu z dostrzeganiem, usłyszeniem oraz wyczuciem duchów, i nie mogła przejść koło tego obojętnie. Zachęcała go do rozmów z duszami, dziwacznymi pytaniami zmuszając do zastanawiania się nad wieloma kwestiami, o których nigdy wcześniej by nie pomyślał. A jednocześnie odpowiadała na wszystkie jego pytania tak wyczerpująco, że każdy kolejny dzień był dniem nauki. Odkąd tylko był w stanie poruszać się o własnych siłach, nie odstępował jej ani na krok. Mqeku zauważyła, że Arvo miał smykałkę do kontaktów ze Światem Dusz, więc próbowała nauczyć go jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, bo rozumiała, że nie miała go zbyt wiele. A nie było to proste, bo jednocześnie musiała łatać jego pogruchotaną psychikę, wykazując się przy tym nadzwyczajną łagodnością. Lecz każdy jego mały sukces na polu szamańskim dawały mu radość i namiastkę pewności siebie, której tak mu brakowało. Przy okazji, odkryli jedną ciekawą rzecz – prawym, szarym okiem o wiele wyraźniej widział duchy, niż lewym. Gdy uczył się rozumieć problemy zmarłych, zaczynał rozumieć swoje własne. Ze wsparciem Mqeku, myśli nawołujące do śmierci przycichły, odzywały się coraz rzadziej. Aż mrówniczka mogła w spokoju zostawić go na jakąś chwilę, wypuścić na samotną wyprawę, mając pewność, że wróci do niej bez powiększonej kolekcji drobnych ran, które sam sobie zadawał, a które pomimo jej starań nie chciały się zabliźnić bez śladu. Zatem wysyłała go na pomoc różnym zbłąkanym duszyczkom, które potrzebowały przysług bądź informacji, a nie potrafiły w swoim stanie poradzić sobie same. Sama już miała coraz mniej siły by to czynić, starość coraz bardziej jej przeszkadzała.
Tylko do jednego nie pozwalała mu się zbliżać. Któregoś dnia stara mrówniczka zabrała lwa na lekcję z ziołami, jak to nazwała. Synowi medyczki nie wydawało się to być niczym nadzwyczajnym, choć nie był pewien, po cóż Mqeku jakiekolwiek zioła. Ona jednak najpierw zaprowadziła go na pole pełne rośliny przypominającej miętę, lecz o nadzwyczajnie nęcącym zapachu. Następnie pokazała mu ziele o dziwnych, żółtych kwiatach poprzetykanych ciemnymi żyłkami i o czarnym wnętrzu. Wytłumaczyła ich działanie, a następnie surowo zakazała mu kiedykolwiek ich używać. „W twoim stanie, chłopcze, narkotyki są ostatnią rzeczą, po którą powinieneś sięgać.”*
Gdy wyznała Arvo, że jej czas już nadszedł, złotosierstny załamał się. Po raz kolejny osoba, którą zdołał w jakiś sposób pokochać, która przyjęła go pod swe skrzydła, opiekowała się nim, musiała odejść. Po raz kolejny ktoś mu bliski musiał umrzeć. W jednej chwili wróciło wszystko to, co kąsało jego serce, lecz Mqeku przyrzekła mu, że nie opuści go po swej śmierci, zostanie z nim tak długo, aż przestanie jej potrzebować. Nieco pocieszony jej obietnicą, towarzyszył jej w ostatnich chwilach jej życia. Umarła spokojnie, po prostu pozwoliła swemu zmęczonemu ciału oddać ducha.
Łzy zdążyły wyschnąć na jego pysku, gdy pojawiła się u złotego boku ponownie, już w niematerialnej postaci. Kochana Mqeku, ciepła i wspierająca jak zawsze. To ona zasugerowała mu, by spróbował powrócić na rodzinne ziemie, by pozamykać pewne sprawy i odciąć się od swej przeszłości całkowicie. „Jeżeli chcesz prawdziwego nowego startu, musisz zakończyć poprzednie życie. Wystarczy w przenośni, nie dosłownie.”
 
 
- Nie masz po nich naprawdę żadnej pamiątki? – zapytała Mqeku po raz kolejny, marszcząc ryjek w niezadowoleniu.
- Już ci mówiłem. Skąd niby miałbym mieć? Odszedłem z rodzinnego domu dość przypadkowo. – Położył po sobie uszy, czując się niczym dziecko ganione przez rodzica. Mrówniczka raz po raz kręciła z niezadowoleniem głową.
- To trzeba było mówić wcześniej, ja nie miałabym żadnego problemu z odnalezieniem ich z użyciem twojej krwi. A teraz to będzie o wiele trudniejsze… Ale spróbuję ci pomóc – westchnęła. Arvo natychmiast podniósł uszy, na jego pysku zalśnił uśmiech, zjawisko wciąż zdecydowanie zbyt rzadkie.
Plan był prosty. Skoro był już szamanem, a nawet Mqeku przyznała, że zasługiwał na to miano (choć wciąż powtarzała, że daleko mu do profesjonalizmu), mógł skontaktować się z duchami swej zmarłej rodziny, prawda? Odwiedziłby miejsce śmierci Milele, dowiedział jak dokładnie skończyła jego matka, a może któraś z nich wiedziałaby, co się stało z resztą? Gdzie podziewa się Logan, czy Kasill i jego ojciec jeszcze w ogóle żyją? Choć jego priorytetem na razie była właśnie szara siostrzyczka, bo coś mu mówiło, że ona zapewne gdzieś radośnie pałęta się jeszcze po ziemiach czterech stad.
Dlatego teraz stał na niewielkim wzniesieniu, całkowicie pozbawionym drzew i krzewów. Nudne do bólu łyse pole. Mqeku mówiła, że w ten sposób duchom łatwiej jest znaleźć wołającego. „A w twoim przypadku każde ułatwienie będzie istotne.” Dlatego przygotowywał się pieczołowicie. Uprzątnął teren, wydeptał w trawie odpowiednie szlaki i ułożył kolorowe kamienie w sobie tylko znanym schemacie. Owe kamienie dostał w spadku po Mqeku, miały wydrapane na sobie runy i każdy z nich symbolizował coś innego. Cztery największe i najważniejsze oznaczały cztery strony świata, pozostałe były między innymi symbolami rodziny, śmierci czy życia. Cały czas towarzyszyła mu przy tym mentorka, nieustannie poprawiając i doradzając.
Aż nadszedł ten najważniejszy moment. Arvo stał w środku swego dzieła, odetchnął głęboko, i sięgnął zębami do własnej łapy. Niemal się nie skrzywił, gdy rozerwał swą skórę i pociekła krew. Kolejna niewielka blizna do jego kolekcji, nic wielkiego. Krwawym atramentem wyrysował na swym pysku oraz łapach kilka ostatnich znaków, po czym usiadł. Zamknął oczy. Uspokoił się, skupił, i zaczął oddychać jeszcze głębiej. Przy jego boku czuwała Mqeku, równie zaabsorbowana.
Sięgnął myślami, duszą o wiele dalej, niż pozwalało jego ciało, o wiele głębiej, poza granicę świata materialnego. Jego krew wołała tonem czystym i głośnym, szukając podobnej sobie.
Aż zawiał wiatr. Echo poniosło śpiew krwi daleko, wywołując poruszenie wśród duchów, prosząc je o pomoc.
A one odpowiedziały.
Opowiedziały o małej, ślepej lwiczce, która była pośród nich już od dawna, i dawno temu znalazła spokój, nie szukając kontaktu ze światem, który wyrządził jej tyle cierpienia. Opowiedziały, by nie szukać już Milele, by nie wybudzać jej ze snu wiecznego, by nie sięgać tak daleko.
A później zapadła cisza, cisza niezręczna i pełna niepokoju, a wykrzywiony pysk Arvo podpowiadał, jak wiele wysiłku wkłada on w dalsze poszukiwania swej rodziny. Mqeku pomagała mu jak tylko mogła, lecz i ona niewiele potrafiła wskórać. Aż ciszę przerwał nieznany im głos.
Twojej matki tu nie ma, wnusiu.
Arvo zachłysnął się powietrzem, otwierając gwałtownie dwukolorowe ślepia. Jego wcześniej spokojny oddech teraz był tak szybki, jakby dopiero co próbował upolować gazelę. Przez chwilę dyszał, próbując poukładać gonitwę myśli w jego łbie, aż poczuł muśnięcie na swej łapie. To Mqeku podeszła do niego, z troską w swych martwych oczach.
- Nie udało mi się? – wychrypiał łamiącym się głosem.
Mrówniczka pokręciła łbem.
- Słyszałeś. Twojej matki nie ma w zaświatach, chłopcze. Twoja opiekunka musiała wprowadzić cię w błąd. A co do reszty… Albo byli ukryci tak głęboko, że twoje niedoświadczone wołanie do nich nie dotarło, albo również ich tam nie ma.
Złotosierstny przygryzł wargę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciał poznać odpowiedź, lecz dostał tylko jeszcze więcej pytań. Jeżeli wcześniej miał wątpliwości co do wyruszenia w rodzinne strony, teraz pozbył się ich wszystkich. Musiał dowiedzieć się, co się stało z jego rodziną. Jego stadem.
Musiał wrócić do domu.
W milczeniu sprzątnął swe drogocenne kamienie, zatarł szamańskie znaki, i po raz ostatni odwiedził dawne legowisko mrówniczki. Z Mqeku u boku, ruszył z powrotem. W kierunku Lwiej Ziemi.

*zatem prosiłabym o zanotowanie, że Arvo zna kocimiętkę i lulka, choć nigdy ich nie zbierał oraz nie używał :v oraz teraz Arvo ma te kolorowe kamienie, to chyba liczy się jako ozdoba, nie wiem.
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Płeć:Samiec Liczba postów:1,683 Dołączył:Cze 2012

STATYSTYKI Życie: 0
Siła:
Zręczność:
Spostrzegawczość:

#2
31-05-2018, 23:49

Opowiadanie zaakceptowane, wpisuję Młodszego Zaklinacza.
Zaznaczam jednak, że Arvo posiada tylko te umiejętności, które przysługują Młodszemu Zaklinaczowi! Fakt, że podczas akcji opisywanej w opowiadaniu udało mu się osiągnąć nieco więcej, wynika wyłącznie z silnych więzów rodzinnych i pomocy pełnoprawnej, bardzo doświadczonej szamanki i nie może być już powtarzane na właściwej fabule.


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości