Tygodniowy bonus +5 opali Otrzymuje Warsir!
|
|
Drzewo genealogiczne
Okres zbioru (1 porcja):
Cis pospolity
Wulkan Burgess Shale, Ognisty Las, Źródło Życia |
Pogoda
|
Postać miesiąca:
Sierpień Naiwny, strachliwy i delikatny. Lwie dziecko zagubione pośród sawanny, odnalazło ciepło rodziny w śnieżnym Cesarstwie choć niedawno spotkał nieświadomie prawdziwego ojca.
|
Cytat września
Nadesłany przez Vasanti Vei
Stężenie fanatyków księżyca na poziomie zerowym kazało mu się zastanowić, czy przypadkiem nie zabłądził.
~ Gunter, Wodospad w Ognistym Lesie
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
08-03-2018, 15:52
Terytorium Cesarstwa Doliny
Okolice Kilimandżaro Trzy godziny przed świtem Umiałem spaprać wszystko, jak matkę kocham, wszystko. Srać na to, na nich wszystkich, którzy myśleli, że wiedzą cokolwiek o kimkolwiek, o mnie w szczególności, bo mi teraz wolno. Osrywać ich. Bo teraz mi wolno. Bo nic innego mi nie pozostało. To chyba będzie tak, jak w tych wszystkich historiach, których się dobrze słuchało, ale w których uczestnictwa to bym sobie jednak pożałował... Myślałem, że to tylko tak się mówi, że w tych - nie wierzę, że to się dzieje naprawdę - w tych momentach najgorszych, to się przypomina sobie o takich pierońsko bolesnych momentach, wspomnieniach, sytuacjach wtedy nawet nieznośnych, a po czasie takich miłych, do których się tęskni. To się aż podczas słuchania w tobie coś przekręca, w brzuchu, a co dopiero naprawdę, kiedy to się tobie przydarza. Myślisz sobie: ha! jaki on był wkurwiający, Setkar, jak się obnosił z tym swoim Potężnym Królem Będę, Ostrzegam Bój Się Lwa, a tak naprawdę pierdzielec jeden był najlepszym bratem na świecie, co cię podniósł na duchu, kiedy zostałeś przerzuty i wypluty przez lamparta, a straciłeś tylko ogon. To był wtedy koniec świata, nie śmiej się. Albo jak nie mogłeś zrozumieć swojej siostry, bo nagle przestała mówić i wydawało ci się, że to najbardziej dotyka ciebie, jakbyś był środkiem wszystkiego, a tak się przecież nie da. Ja nie wiem, jak przestać być egoistą, jak popatrzyć poza czubek własnego nosa. Naprawdę. Chyba nigdy nie słyszałem dalszej części takiej opowieści. Nie wiem, co się dzieje, kiedy najpierw się wkurwiasz niemiłosiernie, potem płaczesz, chcesz, żeby cię ktoś przytulił, nie wierzę, tak spokojnie i ostrożnie jak mama, a potem masz w sobie taki przerażający spokój, że nic tylko leżeć na grzbiecie i patrzeć, jak się przewalają nad tobą te wszystkie gwiazdy i widzieć ich coraz więcej i więcej, w miarę jak ślepniesz i głuchniesz. Tak naprawdę to się nigdy nie dzieje. To znaczy nikt od tych wszystkich inwektyw nie zdycha, a ciebie nikt nie obejmuje. Gwiazdy są jeszcze dalej, przez to, że ich tak wiele wypatrzyłeś, a tobie tylko gorzej, bo nagle okazuje się, że masz wystarczająco dużo siły, żeby wstać i iść dalej, a przed chwilą żeś jeszcze myślał o czymś zupełnie innym. Nie wiem, kim się staję, ale ogólnie to że o tym myślę, to nie wydaje mi się, żeby było ze mną dobrze. Ja pierdzielę, jak nigdy, nigdy nie myślałem o tych sprawach tak dużo, aż mi się coś przewraca w środku... Wtedy chyba po raz pierwszy zorientowałem się, gdzie jestem, to znaczy rozejrzałem się i cokolwiek zrozumiałem z tego, co widzę, bo do tej pory szedłem zupełnie bezmyślnie. Ziemia była sucha, a powietrze zimne. Przede mną leżały placki zmarzniętego na twarde grudy śniegu. Musiał ocucić mnie smród z tej zasranej rany na piersi, przez nią też pewnie miałem gorączkę i przez nią wyrąbałem się na jakimś korzeniu, zaryłem nosem o kamień, przewaliłem się na bok, na grzbiet, z łapami do góry, na drugi bok, pociekła mi po pysku krew. Zacisnąłem oczy i skrzywiłem się jak nigdy, bo było to bolesne w cholerę, i stęknąłem, kiedy już przestałem zsuwać się ze zbocza. W dół potoczyło się mnóstwo kamyczków, ale już ich nie widziałem, tylko słyszałem, jak spadają, tak mi było dobrze z zamkniętymi oczami i nadzieją na powrót Wielkiej Rozpaczy, która uniemożliwiłaby mi wstanie i kontynuowanie wędrówki.
Tak naprawdę ja już w tej chwili nie wiedziałem, czego szukam, ani dokąd idę. Chyba też trochę mi się pogorszyło, od kiedy ten zasrany bawół we mnie wrąbał, ale było to mniejsze zmartwienie niż to, że decyzja o rozstaniu się z nimi wszystkimi, z naszym małym stadem, Kamykiem, Tygrysem i resztą, strasznie uwierała. W każdym razie znalazłem w końcu jakąś jamkę pod suchym drzewem i następne, co pamiętam, to że coś mnie odcięło, jakby ktoś łupnął cię w głowę. Nie otoczył mnie zapach butwiny, nie czułem, jak sztywnieje mi pysk, umazany zamarzającą krwią, która puściła mi się z nosa, ani jak słodka gangrena wżera się we mnie coraz głębiej.
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro |
|||
|
Vincent Wiarus Gatunek:Lew afrykański Płeć:Samiec Wiek:Dorosły Tytuł fabularny:Medyk Liczba postów:186 Dołączył:Gru 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 75 Zręczność: 70 Spostrzegawczość: 65 Doświadczenie: 50 |
08-03-2018, 22:18
Prawa autorskie: Własne
Wędrując tak przez obsypany śniegiem las, między małymi, białymi zaspami, Vincent, medyk Cesarstwa Doliny, rozglądał się z uwagą naokoło, najwyraźniej czegoś szukając. Zapewne miał na celu znalezienie jakiegoś zioła, które mógłby tu znaleźć. Niestety, od ostatniego czasu jego zbiorów minęło trochę czasu, w związku z czym jego zasoby były znikome... Faktem było też to, że ostatnimi czasy mało udzielał się w życiu stada. Być może zaczęła go dopadać starość? Chociaż nie... To nie to. Z pewnością nie to... Więc co?
Rozmyślając tak stąpał po chłodnej ziemi, mijając to kolejne drzewa i krzewy, aż nagle - jego nozdrza uderzył bardzo nieprzyjemny zapach. Mianowicie - był to zapach metaliczny, charakterystyczny dla krwi. Czarny lew od razu, jakby wytrącony z zamyślenia, zatrzymał się i wziął parę większych wdechów, starając się wyczuć źródło owej woni, na którą, jako medyk i przed wszystkim jako drapieżnik, był bardzo wyczulony. Z daleka można byłoby mylnie stwierdzić, że lew najzwyczajniej w świecie bawi się parą, która opuszczała jego pysk z każdym kolejnym, szybkim wydechem. Niepewnie postawił kilka kroków na przód i natrafiając na małe zagłębienie pod jednym z drzew - dostrzegł leżącego, nieprzytomnego Gydę. Mimo, że kiedyś młodego uratował - nie skojarzył go. Albo raczej - po prostu nie miał czasu, aby nad tym teraz rozmyślać. Podchodząc do niego szybko odezwał się: -Hej? Młody? Słyszysz mnie?- Szturchnął go niepewnie łapą w ramię i wtedy też - dostrzegł ranę na jego piersi, od której to unosił się mdły zapach żelaza. Vincent ściągnął brwi i pochylił się nieco nad młodzikiem, wyczuwając, że z raną dzieje się naprawdę coś niedobrego. Medyk westchnął ciężko i postanowił złapać zębiskami grzywę Gydy i wyciągnąć go z tej nory, do której się wkopał. Może tym samym go rozbudzi? Nie mógł pozwolić, aby biedak zamarzł i wyzionął ducha na terenie stada, do którego należał Vincent. -Hej, obudź się. Nie śpij. Słyszysz? Obudź się.- Powtórzył, tym razem nieco głośniej, nad uchem młodego.
"जननी जन्मभूमिश्च स्वर्गादपि गरीयसी"
"One's mother and homeland are greater than even heaven" |
|||
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
08-03-2018, 22:48
Obudził mnie czyjś głos bardzo blisko albo samo szarpnięcie, tylko że musiało stać się coś niedobrego, bo zupełnie nie mogłem się ruszyć i w miarę, jak budziła mi się głowa, ciało nadal pozostawało sztywne jak u trupa. Przybrałem kształt nory, w której się jakimś cudem znalazłem, nie wiem kiedy, i było mi w tej norze dobrze, dopóki nie byłem już na tyle przytomny, żeby zorientować się, że zapomniałem o tym, by nie zatrzymywać się i iść przed siebie - a to była podstawa przeżycia, tak przynajmniej sobie powtarzałem w chwilach, gdy mogłem trzeźwo myśleć. Wtedy już czyjeś zęby wyszarpywały mnie z ziemi i nawet poczułem, jak odpuszcza dreszcz, odchodzi, i mogę podłożyć pod siebie zgięte w nadgarstkach łapy. I nie była to kwestia zimna czy mrozu, tylko bólu, jak się zorientowałem, kiedy po poruszeniu łapami przeszył mnie tak, jakby ten zasrany bawół dźgnął mnie ponownie, ale tym razem również wypatroszył. Otwarłem pysk, ale nie stęknąłem, a przynajmniej tego nie usłyszałem. Zmarszczyłem się tylko i postarałem podnieść dupę, bo faktycznie obudziła się we mnie wola życia, słaba, bo słaba, ale jednak, i działo się to w pewnym sensie poza mną. Chyba gdybym był w pełni trzeźwy, nie starałbym się wtedy wstawać, bo skończyło się to naprawdę boleśnie, tak że aż na jednym tchu wybełkotałem:
- ...pierdolę, nie mogę już, to boli... Mrugnąłem mocno i postarałem się zobaczyć cokolwiek. Leżałem z policzkiem przy ziemi i łapami pod sobą, spoglądając w górę na czyjś szary pysk okolony czarną grzywą. Nie mogłem na niego długo patrzeć i chciałem spróbować się podnieść, ale zamiast tego pozwoliłem sobie pooddychać chwilę głęboko i dość panicznie w nadziei, że ból cudem odejdzie i zaraz już zbiorę się w sobie.
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro |
|||
|
Vincent Wiarus Gatunek:Lew afrykański Płeć:Samiec Wiek:Dorosły Tytuł fabularny:Medyk Liczba postów:186 Dołączył:Gru 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 75 Zręczność: 70 Spostrzegawczość: 65 Doświadczenie: 50 |
08-03-2018, 22:57
Prawa autorskie: Własne
Vincent odetchnął w duchu z ulgą, dziękując w myślach temu, kto nad nimi sprawował opiekę - że pozwolił się wybudzić młodemu ze snu, który mógłby go zabrać w zupełnie inne miejsce niż to, w którym się teraz znajdują. Medyk pochylił się nieco nad Gydą i słysząc jego słowa skrzywił się ze współczuciem, rozumiejąc, że to, co się działo, mogło naprawdę wyssać z niego wszystkie siły. W końcu - gdyby było inaczej nie znalazł by go tutaj samego, a tym bardziej - krwawiącego i ledwo przytomnego.
-Wiem... Wiem. Spokojnie. Nic złego Ci nie zrobię.- Powiedział do niego na wydechu ze spokojem. Odsunął się o krok, nie chcąc dłużej naruszać przestrzeni osobistej "nieznajomego". -Co Ci się stało? Postaram Ci się pomóc... Dasz radę sam wstać?- Zapytał po chwili, obserwując go tak uważnie. W międzyczasie poprawił swoją liściastą torbę, którą niósł na szyi.
"जननी जन्मभूमिश्च स्वर्गादपि गरीयसी"
"One's mother and homeland are greater than even heaven" |
|||
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
08-03-2018, 23:18
Chciałem coś odpowiedzieć, miałem nawet kilka słów na końcu języka, ale jak nigdy w życiu poczułem całym sobą, tak jakbym przywoływał najprawdziwsze wspomnienie, że wydobyłem się skądś, dokąd nie chciałbym za nic w świecie wracać, a było to tak cholernie blisko, ciemność i chłód, że aż przeszedł mnie dreszcz. Nie chcąc o tym dłużej myśleć, zamknąłem na moment oczy, a po otwarciu ich skoncentrowałem rozbiegany wzrok na czarnogrzywym na krótką chwilę i odpowiedziałem w ziemię, spluwając się przy tym nieumyślnie:
- Dźgnął mnie. Bawół. Rogiem. Przekręciłem łeb i wcisnąłem nos i ośliniony pysk w ziemię. Zacisnąłem oczy i dźwignąłem jakoś cały przód ciała. Udało mi się w dwóch szarpnięciach podstawić pod siebie przednie łapy, a potem podnieść tyłek i już stałem na nogach. - Tutaj, o - powiedziałem, spuszczając brodę na pierś i w zamyśle podnosząc łapę, żeby wskazać zranione miejsce. Tego drugiego nie udało mi się jednak zrobić, nie wiem czemu, po prostu nie mogłem oderwać łapy od ziemi i tylko spoglądałem w dół, mając nadzieję, że lew zobaczy, co trzeba. Starałem się stać w miarę prosto, ale musiałem jednak się trochę chwiać, a na pewno chwiał mi się obraz przed oczami, bo para czerwonych oczu wyglądała jak dwie pary i w ogóle cała postać lwa mnożyła się razem z otaczającymi nas drzewami. - Pójdę. Dojdę gdzieś - dodałem i poczułem, jak odpływa ze mnie wszystko, jak od uszu w dół aż do palców opada ze mnie całe życie i robi mi się coraz gorzej.
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro |
|||
|
Vincent Wiarus Gatunek:Lew afrykański Płeć:Samiec Wiek:Dorosły Tytuł fabularny:Medyk Liczba postów:186 Dołączył:Gru 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 75 Zręczność: 70 Spostrzegawczość: 65 Doświadczenie: 50 |
08-03-2018, 23:38
Prawa autorskie: Własne
Vincent przyglądał się młodemu uważnie, z każdą kolejną chwilą znów się niepokojąc i martwiąc o jego stan. Doskonale widział, jak ten resztkami siły stara się udźwignąć swoje ciało, a potem - w miarę prosto stać. Cieszył go fakt, że Gyda ma jeszcze w sobie resztki czegoś na wzór nadziei, że da radę i sobie jakoś poradzi.
-Posłuchaj mnie...- Westchnął, starając się skupić wzrok rannego na sobie. Popatrzył mu uważnie w ślepia, chcąc złapać z nim kontakt wzrokowy. -Nazywam się Vincent... Chciałbym Ci pomóc, ale tutaj nie dam rady... Nie mam przy sobie żadnych ziół. A twoja rana na klatce... Wygląda bardzo nieciekawie... Chodź ze mną. Pomogę Ci.- Odparł i ruszył w jego stronę. Po chwili zatrzymał się tuż obok, by ten mógł się oprzeć o ramię czarnego. -Jeśli będzie Ci bardzo słabo i nie dasz rady iść, będę Cię niósł... A przynajmniej się postaram. Wytrzymaj. To niedaleko.- Zapewnił i popatrzył na niego uważnie, chcąc wybadać jego reakcję. Był świadom tego, że szary może lada moment znów stracić przytomność i znów paść na ziemię. Wtedy czarny nie będzie miał wyboru i będzie musiał go zanieść do siebie. Nikogo nie zostawiłby w takiej sytuacji. To nie ten typ, który oczekuje czegoś w zamian... Patrząc tak na niego coś zaczęło mu się kojarzyć... Miał wrażenie, że skądś kojarzy te ślepia i ten wyraz pyska... Tylko skąd?
"जननी जन्मभूमिश्च स्वर्गादपि गरीयसी"
"One's mother and homeland are greater than even heaven"
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 08-03-2018, 23:39 przez Vincent.)
|
|||
|
Taal Samotnik Gatunek:Lew Płeć:Samica Wiek:Młoda Dorosła Towarzysz:Dudek Liczba postów:231 Dołączył:Cze 2015 STATYSTYKI
Życie: 0
Siła: 70 Zręczność: 80 Spostrzegawczość: 61 Doświadczenie: 10 |
09-03-2018, 02:04
Prawa autorskie: Lineart - Red-Cayenne | Cała reszta - Skadim; Mała Taal - ciocia Vult :3
Up-up-up! Cherrr! Po podłożu przemykał cień szybującego niewysoko ptaka, zaś za ciemną sylwetką podążała postać, która również mogła być uznana za ogromny cień. Czarna sierść wyraźnie odznaczała się na bielutkim śniegu, jednak śmiech ów istotki słychać było wyraźnie, kiedy to radośnie pędziła za swoim skrzydlatym towarzyszem. Taal była sama już od paru... dni? Może tygodnia, a może nawet i dłużej. Niestety poszukiwania cesarza nie zakończyły się niepowodzeniem, ważnej stadnej figury najwyraźniej nie było na tutejszych terenach. Jej cesarska poszła swoją drogą, a Taal ruszyła własną. Jakoś nie ciągnęło wężowej córy, by podążyć za białą znajomą. Ua była taka poważna i zawsze przestrzegała jakiś dziwnych zasad, których ciemna lwica nie potrafiła pojąć. Przez to wytwarzało się między nimi napięcie, którego niestety nie sposób było uniknąć, chociaż przecież młódka doskonale cesarską dwórkę rozumiała i w pewien sposób szanowała jej poszanowanie zasad etykiety. Jednakże to teraz grzywiasta czuła się naprawdę sobą. Kiedy mogła śmiać się w głos, goniąc za ptasim cieniem, bez obaw iż kogoś przypadkiem obrazi. Dlatego brak Ui u boku nie był wcale dla Taal problemem.
- Cassie! Czekaj na mnie! Rudy dudek zniknął na chwilę z oczu swojej młodej podopiecznej. Ta zaś biegła dalej przed siebie, jej łapy ugniatały biały puch, wydając przy tym głośny chrzęst. Lwica już zaczęła się niepokoić, czy czasem ptak się nie zgubił kiedy nagle czubate stworzonko wróciło jakby niesione najszybszymi wiatrami i robiąc straszny raban. - Hej, hej. Coś się stało? Zielone oczy spoglądały na pierzastą istotkę, kiedy ich właścicielka próbowała zrozumieć zachowanie Cassandry. Dudek zaś przysiadł na lwim grzbiecie wciąż skrzecząc nerwowo i przestępując z łapki na łapkę, fundując czarnej swojego rodzaju masaż. Taal odwróciła łeb w kierunku, z którego jej towarzyszka przyleciała i zastanawiała się tylko chwilkę zanim powiedziała, bardziej do siebie, niż do ptaka: - Coż jeżeli tam nie pójdę to nigdy się nie dowiem o co chodzi, prawda? No i ruszyła, choć teraz już nie biegiem, a truchtem, ostrożnie rozglądając się dookoła z ciekawością ale i ostrożnością, szukając potencjalnych niebezpieczeństw. Bo i owszem Taal była wesoła, była miła i w pewnym sensie może i nieco zbyt ufna. Jednakże gdzieś tam w odciętych wspomnieniach zachowała się ta przezorność i ostrożność, które w pewnym stopniu przebijały się przez kurtynę zapomnienia. W końcu białogrzywa dostrzegła dwie postacie w oddali, chociaż z początku zdawało jej się iż jest to jedna postać, tak blisko siebie stali, przecież Gyda wręcz opierał się o Vincenta. Taal szybko przekonała się o swoim błędzie, kiedy była już tylko parę susów od nieznajomych, a przynajmniej tak się jej zdawało, ze byli to nieznajomi. Przecież nie mogła pamiętać lwiątka, które dawno temu spotkała nad morzem, lwoziemskiego księcia, który zabrał ją na przygodę. Wypadek w rzece zablokował wszystkie jej wspomnienia, podrzucając czasem tylko okruszki odczuć, instynktów. I teraz jakoś tak czuła się dziwnie smutna widząc tego plamiastego lwa, chorego, cierpiącego. Zupełnie jakby go znała, a może nawet był jej bliski? Vincent też został poddany stosownym obserwacją, zwłaszcza ze wzgledu na jego wygląd, dość specyficzny trzeba przyznać. "On wygląda trochę... Trochę jak ja." Taal potrzasnęła łbem próbując się skupić, gdyż sytuacja tutaj wydawała się poważna. Wężowa córeczka miała zaś dobre serduszko i bolało ją wielce cierpienie młodego samca. Z oklapłymi uszami podeszła ciut, ciut bliżej, tylko na tyle by mogli ją dobrze usłyszeć. - Hej... Czy coś się stało? Czy on jest chory? Może mogę jakoś pomóc? Przecież nie mogła tak tylko stać i patrzeć z litoscią, czy smutkiem. Z tutejszych terenów nikt jej nie wyganiał, a mieszkańcy byli bardzo mili, Taal czuła więc potrzebę odwdzięczenia się podobną dobrocią. |
|||
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
09-03-2018, 22:50
Pokiwałem głową w odpowiedzi na ponaglenie do marszu. Ktoś przede mną mówił tak, że go rozumiałem, mimo że zaczęły wstrząsać mną dreszcze, bo na nowo rozbudzone ciało nagle przypomniało sobie, co mu dolega, i myślałbym wobec tego, że będzie znowu gorzej, z bólem i tym wszystkim. Przez nieznośną chwilę nie mogłem się zebrać do pierwszego kroku, ale jak już poszło, to poszło - wyrównałem do ramienia lwa, utykając. Mruknąłem też jakieś "mhm" i zacisnąłem oczy, a kiedy stawiałem kolejny krok, to już tylko myślałem o tym, że zaraz tam dojdziemy, zaraz tam dojdziemy, zaraz tam dojdziemy, bo to było jakieś pocieszenie, takie naprawdę podstawowe. Muszę też przyznać, że w ogóle go wtedy nie poznałem, Vincenta, bo i nawet nie byłem świadomy tego, że nie widzę, tak to wszystko mnie przytłaczało, bolesność rany i gorączka. Tylko jakieś bardzo zamazane plamy. Białe, że śnieg, ciemne - drzewa i ziemia. No i jego głos, taki, że - tak samo jak ze wzrokiem - mimo słabego słyszenia się go rozumiało, a to, czego brakowało, nie było istotne. Wystarczało rozumieć sam ton, zdecydowany, ale też spokojny, prowadzący przez ciemność i chłód. Z gór zaczął zawiewać pierońsko zimny wiatr i czułem, jak sztywnieje mi sierść, a nawet rzęsy. Przez bryłeczki lodu, które mi je sklejały, zobaczyłem podchodzący do nas czarny kształt, ale tak samo dobrze mógł to być jakiś cień, bo co powiedział, tego już naprawdę nie pamiętam, chociaż chciałbym.
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro |
|||
|
Vincent Wiarus Gatunek:Lew afrykański Płeć:Samiec Wiek:Dorosły Tytuł fabularny:Medyk Liczba postów:186 Dołączył:Gru 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 75 Zręczność: 70 Spostrzegawczość: 65 Doświadczenie: 50 |
10-03-2018, 01:20
Prawa autorskie: Własne
Jak tylko Gyda postawił pierwszy krok, potem następny - Vincent zaczął iść razem z nim, przez cały czas go asekurując, czuwając nad jego stanem i nad tym, aby nie stracił przytomności. Już miał zacząć do niego mówić, aby skupić jego uwagę na swoim głosie, gdy nagle zjawiła się ciemna lwica, tuż obok nich. Zwolnił na chwilę i lustrując ją spojrzeniem nadstawił wysoko uszy. Czując od niej woń stadnych terenów stwierdził, że musiała już tutaj spędzić całkiem sporo czasu, tak też przyjął ją, jak swoją i bez zbędnych pytań odpowiedział:
-Witaj, nieznajoma... Przepraszam Cię, ale-...- I już miał jej powiedzieć, że niestety nie ma czasu na rozmowę, lecz gdy usłyszał propozycję pomocy z jej strony zamilkł, zamyślając się na chwilę. Na jego pysku pojawił się nikły uśmiech. -Jest poważnie ranny... Musimy się śpieszyć. Byłbym Ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mogła asekurować go w drugiej strony... Dobrze?- Zapytał z uprzejmością w głosie, mając nadzieję, że ta się zgodzi. -Jak Ci na imię?- Dodał jeszcze, nie chcąc mówić jej per "Ty". W końcu to nie byłoby uprzejme z jego strony, prawda? W międzyczasie co chwilę zerkał na rannego. -Ruszamy dalej.- Polecił tylko, kierując się powoli w stronę góry Kilimandżaro.
"जननी जन्मभूमिश्च स्वर्गादपि गरीयसी"
"One's mother and homeland are greater than even heaven" |
|||
|
Taal Samotnik Gatunek:Lew Płeć:Samica Wiek:Młoda Dorosła Towarzysz:Dudek Liczba postów:231 Dołączył:Cze 2015 STATYSTYKI
Życie: 0
Siła: 70 Zręczność: 80 Spostrzegawczość: 61 Doświadczenie: 10 |
10-03-2018, 15:49
Prawa autorskie: Lineart - Red-Cayenne | Cała reszta - Skadim; Mała Taal - ciocia Vult :3
Kiwnęła głową i bez zastanowienia podeszłaby do nich by pomóc, gdyby nie poczuła silnego dziobnięcia w ucho. Taal wydała z siebie ciche "auć!" i obejrzała się na swoją ptasią kompankę, która nie wyglądała na zadowoloną.
- Cassie nie martw się, wszystko będzie dobrze. Raczej nie zrobią mi nic złego skoro sami potrzebują pomocy. Ptaszysko nie wydało się przekonane ale wydało jedynie z siebie cichy skrzek, zanim odfrunęło z grzbietu lwicy i poczęło kołować nad głowami lwów, bacznie wpatrując się w Vincenta. Czarna zaś szybko podeszła do Gydy od drugiej strony i wsparła jego bok, starając się go w ten sposób asekurować tak jak zalecił jej straszy samiec. Z niepokojem wpatrywała się w rannego, który chyba tracił już powoli zmysły. Widzieć kogoś tak skrzywdzonego bolało ją niemiłosiernie, mogła mieć tylko nadzieje, że wszystko będzie dobrze. Dopiero po chwili dotarło do niej pytanie poddanego cesarza, na które odpowiedziała z pewną niepewnością w głosie. Po spotkaniu Uy i tych wszystkich formalnościach nie potrafiła już stwierdzić, czy to jak się przedstawia jest aby na pewno poprawne, jednak co mogła zrobić? Inaczej nie umiała. - Hmm? Ach tak! Jestem... Jestem Taal. Taal znikąd. A ty jak się nazywasz? Lepiej by było poznać imię nieznajomego, który był do niej podobny, bo chociaż ostatecznie mogła do niego mówić per "pan", to wolała by unikać tych wszystkich manier i grzeczności, w których tak łatwo się gubiła. |
|||
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
10-03-2018, 19:19
Schodzenie ze zbocza nie było łatwe i co rusz zachłystywałem się zimnym powietrzem, bo musiałem zrobić dłuższy krok, źle go robiłem, nadeptywałem na kamień lub korzeń, a to nie było przyjemne. Gdyby nie pomoc, leżałbym znowu, a za którymś razem tak już na dobre, bo nie miałbym więcej siły. Zdawałem sobie sprawę z tego, że idę, ale przez parę z pyska i kropelki lodu przed oczami widziałem naprawdę niedużo: oprószony śniegiem nos, ciemne pnie drzew i właśnie te moje niezgrabne łapy. Zacząłem w którymś momencie wsłuchiwać się w swój oddech i wpadłem na szczęście w taki rytm, dzięki któremu przestałem się zastanawiać nad każdym krokiem i też, jak to beznadziejnie brzmi, cierpieć. Ale tak było. Boleści wszelkie zeszły na dalszy plan i mogłem iść naprawdę sprawnie, tylko lekko przy tym marszcząc czoło, bo wymagało to wszystko jeszcze większej uwagi niż robienie dwóch rzeczy naraz, w czym nigdy nie byłem dobry. Dokądkolwiek prowadziły mnie dwa czarne duchy, po jednym z każdej strony, nie odrywając wzroku od z uwagą podnoszonych i kładzionych na ziemię łap, powiedziałem im:
- Dziękuję. Idę. Jakoś idę. I szedłem.
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro |
|||
|
Vincent Wiarus Gatunek:Lew afrykański Płeć:Samiec Wiek:Dorosły Tytuł fabularny:Medyk Liczba postów:186 Dołączył:Gru 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 75 Zręczność: 70 Spostrzegawczość: 65 Doświadczenie: 50 |
11-03-2018, 11:47
Prawa autorskie: Własne
Medyk spojrzał na towarzysza Taal z zastanowieniem, unosząc delikatnie uszy i nasłuchując co ta do niego mówi. Nie mogąc jej usłyszeć zmarszczył delikatnie czoło, mając mimo wszystko nadzieję, że cała ta sytuacja potoczy się dobrze. Tak też i było - zielonooka postanowiła mu pomóc, dzięki czemu niepokój towarzyszący Vincentowi zaczął powoli opuszczać jego myśli. W zamian za jej gest uśmiechnął się do niej ciepło.
-Dziękuję. I miło mi Cię poznać, Taal... Ja nazywam się Vincent. Należę do tutejszego stada. I... Jak to znikąd?- Zapytał bardziej zainteresowany, niż zdziwiony. Ku jej uciesze medyk nie zwrócił uwagi na jakąkolwiek manierę czy jej brak. Była uprzejma i to mu w zupełności starczyło. Popatrzył na nią znad grzywy Gydy, który chwilę później dał o sobie znać. Vincent nachylił się do niego na chwilę. -Wszystko będzie w porządku. Zaraz będziesz mógł odpocząć.- Zapewnił z pewnością w głosie i spojrzał na drogę przed nimi. Byli coraz bliżej Kilimandżaro, a tym samym - bliżej i jego jaskini, której miał wszystko, co potrzebne, aby móc pomóc rannemu. ( proponuje tu jeszcze kilka pościków, a potem pójść na zamknięty margines, by Vincent mógł opatrzyć Gydę, a Taal towarzyszyć)
"जननी जन्मभूमिश्च स्वर्गादपि गरीयसी"
"One's mother and homeland are greater than even heaven" |
|||
|
Taal Samotnik Gatunek:Lew Płeć:Samica Wiek:Młoda Dorosła Towarzysz:Dudek Liczba postów:231 Dołączył:Cze 2015 STATYSTYKI
Życie: 0
Siła: 70 Zręczność: 80 Spostrzegawczość: 61 Doświadczenie: 10 |
11-03-2018, 15:13
Prawa autorskie: Lineart - Red-Cayenne | Cała reszta - Skadim; Mała Taal - ciocia Vult :3
Powoli cała ta grupka zbliżała się do wielkiej góry. Dlaczego akurat tam, to Taal się nie dowiedziała ale wierzyła, że Vincent wie co robi. Młodszy samiec szedł już teraz nieco pewniej, stabilniej, co napełniło lwicę nadzieją. Może nie jest z nim aż tak najgorzej, tak z pewnością wszystko będzie dobrze. Taal odwzajemniła uśmiech, jednak jej był delikatniejszy, bardziej nieśmiały. Ciężko się uśmiechać mając kogoś cierpiącego u boku.
- Mi też miło cię poznać. A jestem Taal znikąd bo... To długa historia ale jej nie pamiętam. Miałam chyba jakiś wypadek i pamiętam jedynie dużo, dużo wody. A potem obudziłam się na brzegu wielkiego jeziora, które nie miało granic. Nie pamiętam nic... Poza tym, że nazywam się Taal. Ruszyłam w górę rzeki, aby odnaleźć kogokolwiek kto mógłby mnie pamiętać ale narazie bez efektów. Po tych słowach zamilkła pogrążając się na chwilę w myślach. Może po prostu nie ma nikogo kto by ją pamiętał... Nie ma rodziny, przyjaciół... Jest... sama? |
|||
|
Gyda Konto zawieszone Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody dorosły Liczba postów:378 Dołączył:Wrz 2015 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 70 Zręczność: 65 Spostrzegawczość: 79 Doświadczenie: 16 |
11-03-2018, 15:39
Tocząca się nad moją głową rozmowa docierała do mnie jakby echem. To tak jak we śnie, kiedy wszystko się rozumie tak długo, jak długo się śpi, ale potem można sobie tylko pluć w brodę, bo niełatwo po obudzeniu się to wszystko raz jeszcze odtworzyć, a już na pewno przeraźliwie trudno uwierzyć w to tak mocno, jak wtedy, kiedy się śniło. Jest też w snach taki pewien rodzaj abstrakcji, że mówi się i robi rzeczy, których by się normalnie nie zrobiło. I chyba na takie właśnie zasadzie zrobiłem to, co zrobiłem, czyli nie za bardzo się zastanawiając nad tym, co mówię, dołączyłem do ich rozmowy trochę bełkotliwym głosem, ale i z pełnym przekonaniem, że moje słowa mają sens (im sobie tylko znany chyba raczej, ale jednak). Bo, trzeba przyznać, w przeciwieństwie do Taal ja tamten dzień bardzo dobrze pamiętałem i mimo że gorączkowałem teraz naprawdę poważnie, to nosiłem go w sobie jako bolesny cierń. Może takie ciernie wychodzą w takich chwilach. Jak się napije soku ze sfermentowanych owoców, to bywa podobnie. Potem tylko głowa boli.
- Tak, tak, Taal. Wpadła do wody i zadziobały ją krokodyle. Dwa duże, pamiętam. Chlurp i siurp! Już jej nie było. /ok
Haiku o pełnym przygód życiu utalentowanego Gydy i o jego przyjacielu bardzie Kuro:
Wybrałem podróż – o świcie spadł w lesie śnieg leciało pióro
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 11-03-2018, 15:41 przez Gyda.)
|
|||
|
Athastan Radca Gatunek:Lew Płeć:Samiec Wiek:Młody Dorosły Tytuł fabularny:Posłaniec / Młodszy Szaman Liczba postów:384 Dołączył:Paź 2016 STATYSTYKI
Życie: 100
Siła: 61 Zręczność: 76 Spostrzegawczość: 81 Doświadczenie: 8 |
11-03-2018, 16:37
Prawa autorskie: Subi-cub(generator) Ja (edycja)
Tytuł pozafabularny: Mistrz Gry / Przodownik pracy
Zbliżający się do centralnego rejonu Cesarstwa niewielki pochód, nie umknął uwadze urzędującego w okolicy podnóża góry lwa. Zasadniczo nie był aktualnie na patrolu, a ci przybysze jak widać zostali już przechwyceni przez Vincenta, więc w sumie prawdopodobnie nie był tam jakoś specjalnie potrzebny. Ale z drugiej strony, większość z tych, którzy pojawili się na stadnych terenach była odprowadzana na granicę, a w przypadku eskorty na Kilimandżaro zazwyczaj chodziło o coś ciekawego. No i ci przybysze raczej nie szli normalnie, więc może mógłby się na coś przydać. Ruszył więc w dół zbocza, i po chwili był już przy grupce.
- Salut, na terenach cesarstwa. Kogóż to prowadzisz Vincencie? - pozdrowił słowem i skinieniem całe trio. Potem jednak skontaktował, że z jednym z lwów jest coś nie tak. Nawet bardzo nie tak, patrząc po tym jak się prezentował. - Z resztą może za chwilę. Przydać wam się jakoś? - zaoferował się. W prawdzie medyk już tu był, ale mógł zawsze pomóc przy transporcie. Bo droga na górę do najłatwiejszych nie należała. |
|||
|
|
Użytkownicy przeglądający ten wątek: